Zawody HERO Beskidy MTB to wyjątkowa zarówno w formie jak i treści impreza sportowa. Po pierwsze rywalizacja odbywa się w przeciągu jednego miesiąca – czerwca. Każdy z uczestników sam wybiera dzień, w którym chce przejechać trasę – nie ma limitu czasu ani ilości prób – liczy się najlepszy czas. Po drugie wiedzie przez dwa Beskidy: Śląski i Żywiecki, dzięki czemu uczestnicy mają okazję (jeśli tylko znajdą na to czas 😉 ) podziwiać jedne z najpiękniejszych widoków jakie oferują te pasma.
Organizatorem zawodów jest Beskidzkie Stowarzyszenie Sportowe „Rysianka”. Uzyskane z opłaty startowej środki przeznaczone są na dokończenie budowy bezpłatnego Parku Rowerowego RYSIANKA w Węgierskiej Górce.
Dla mnie przejazd trasy zawodów to nic innego jak połączenie kilku wariantów tras, którymi już wielokrotnie jeździłem. Stąd też przebieg był mi doskonale znany i wiedziałem czego i gdzie mogę się spodziewać. Zapewne taka znajomość trasy mocno może przyczynić się do odpowiedniego rozłożenia sił na całym dystansie (117 km oraz 4050 m przewyższenia).
Przyznaję, że do tej pory nigdy nie startowałem w żadnych zawodach rowerowych – nie pociąga mnie taka rywalizacja. Bardziej nad wspólne ściganie cieszy i satysfakcjonuję mnie nieco spokojniejsze pokonywanie zaplanowanej przez siebie wycieczki, kładąc nacisk na przyjemność połączoną z podziwianiem gór a nie rywalizację.
Dlaczego więc wystartowałem w HERO Beskidy MTB? Otóż chciałem niemal turystycznie (czyli z robieniem zdjęć i kilkoma postojami przy schroniskach) przejechać całą trasę po „swoich” górach, gdzie na co dzień najczęściej jeżdżę na rowerze. Czy element rywalizacji był ważny? Tylko w kwestii czasu, jaki musiałem poświęcić na przejazd – zależało mi, by zmieścić się w 12 godzinach, by nie musieć wstawać wcześnie rano i nie jechać po zmroku. Nic ponadto. A jak było, zapraszam do relacji poniżej :).
Start
Startuję o 7 rano na deptaku w Węgierskiej Górce. Po wysłaniu regulaminowego SMS-a do organizatora, włączam Garmina i ruszam w trasę. Po nocnej burzy zapowiada się słoneczny, ciepły dzień. Pierwszy podjazd – rozgrzewkowy – dobrze wchodzi. Później po krótkim zjeździe czeka mnie poważniejsze wyzwanie czyli wjazd na Glinne. Niemal całość da się pokonać w siodle, ale odcinek ok. 500 metrów zdecydowanie każe prowadzić rower (stromo + luźne kamienie). Następnie czeka mnie przyjemny zjazd i krótki podjazd i kilka minut po 8. melduję się na Hali Radziechowskiej. Obowiązkowe zdjęcie dla organizatora + moje foty. Nie odpoczywam za wiele, bo jest jeszcze dość chłodno.
Jadę dalej trawersem pod Magurką Radziechowską i szlakiem dojeżdżam do Murońki. Z niej czeka mnie szybki zjazd po raczej dobrej drodze, ale trzeba mocno uważać na niespodzianki w postaci wymytego szlaku i luźnych kamieni. W Dolinie Zimnika melduję się po niecałych 20 minutach. Uzupełniam wodę w źródełku i zaczynam podjazd na Skrzyczne. Słońce zaczyna już wychodzić zza chmur i daje się to odczuć. Wiedząc, że przede mną jeszcze spora część szlaku, nie spieszę się nadto.
Na Skrzycznem mam „już” 27 kilometrów i ponad 1500 metrów przewyższenia. Jem drugie śniadanie, czymś popijam i zjeżdżam do Szczyrku starą trasą rowerową. Na dole łapię niestety „snejka”, i jak się okazuję – zabrałem ze sobą najmniej wydajną pompkę. No nic – łatam dętkę, zmieniam na nową i męczę się okrutnie z jej napompowaniem.
Ruszam dalej przez Dolinę Malinowego Potoku na Przełęcz Malinowską. Początek to wygodny asfalt, a po kilkunastu minutach trasa zaczyna mocniej piąć się po szutrowej drodze. Na przełęczy łapię oddech i zaczynam długi trawers zboczy Zielonego Kopca – Magurki Wiślańskiej – Baraniej Góry. Po około godzinie docieram do kolejnego punktu kontrolnego czyli schroniska na Przysłopie. Foto dla organizatora, a dla mnie kawa i ciacho :).
W międzyczasie dostaję ni stąd ni zowąd skurczy „czwórek”. Krótki postój + rozciąganie na szczęście pomagają. Niemniej kontrolka w głowie się zaświeciła; dziwne – nigdy do tej pory takie rzeczy mi się trafiały, a już na pewno przy tak niewielkim dystansie.
Z Przysłopu ruszam w kierunku Węgierskiej Górki. Szeregiem stokówek wyjątkowo sprawnie docieram ponownie w dolinę Soły. Nie ukrywam – bardzo podbudował mnie fakt tak szybkiego przejazdu, dzięki czemu jestem na miejscu pół godziny przed wyznaczonym przez siebie limitem.
Druga część
Opuszczam gościnny Beskid Śląski i wjeżdżam w mój ulubiony Beskid Żywiecki. W sklepie w Żabnicy kupuję jeszcze coś do jedzenia i picia i za czerwonym szlakiem wjeżdżam na Abrahamów. Słońce trochę daje w kość i pot leje się z czoła, ale udaje się zdobyć kolejne metry w górę. W połowie podjazdu po raz kolejny odzywają się skurcze. Teraz już bardziej boleśnie. Wcześniej postój i rozciąganie pomogło, to i teraz – mam nadzieję – pomoże. I pomogło, ale nie na długo.
Do Skały miałem już za sobą kilka kolejnych „ratunkowych” postojów :(. Liczyłem, że gdy odpocznę nieco dłużej na Słowiance, dalsza jazda będzie bardziej rzeczowa. Niestety zaraz na pierwszym wzniesieniu kolejny skurcz. W głowie już coraz bardziej wyrasta myśl o przerwaniu przejazdu, wszak ostatnia szansa by zjechać do Żabnicy i dalej dotrzeć jadąc cały czas na dół, do Węgierskiej Górki.
Podjąłem jednak decyzję, że spróbuję jechać dalej (nie pytajcie mnie, na jakiej podstawie – chyba wygrała determinacja zawodnika i obiecany po ukończeniu trasy masaż 😉 ).
O dziwo trawers Romanki, pomimo kilku podjazdów przejeżdżam niemal bezboleśnie i całkiem sprawnie. W głowie rodzi się myśl, że choćby na czworaka, to na Rysiankę uda się wejść :), a tam już dalej prawie tylko w dół. Po krótkim odpoczynku w Sopotni Wielkiej, wjeżdżam szutrówką pod Halę Łyśniewską. Samo dostanie się na halę pokonuję już pieszo, ponieważ luźne kamienie i stroma droga nie pozwala mi na swobodny podjazd. Poza tym muszę oszczędzać nogi przed skurczami. Przeważnie ten odcinek udaje się pokonać w siodle, więc boleję nad tym, że tym razem tak nie jest. Tym razem mam jednak poważniejszą wycieczkę do przejechania :).
Około 19 docieram na Rysiankę. Foto dla organizatora oraz kilka zdjęć dla siebie. Jadę dalej na Lipowską, by tam nieco sobie odpocząć – coś zjeść i napić się. Po tylu godzinach w trasie najlepiej wchodzą… paluszki i snickers.
Zjazd z elementami podjazdu
Wiedząc, będąc na Lipowskiej, że przede mną już niemal tylko zjazd, piszę do Oli, o której +/- uda mi się dotrzeć na metę. Pierwszy czas przyjazdu założyłem zgodnie z normalnym czasem przejazdu, ale gdy zaraz na pierwszym podjeździe zbetonowało mi nogi (skurcz), to od razu przesunąłem czas dotarcia o pół godziny później. Dobrze, że w dół dało się bezboleśnie zjeżdżać, dzięki czemu kolejne hale, aż do Hali Redykalnej udało się możliwie przyjemnie przejechać. Dalej, aż na Halę Boraczą i pod Prusów też nie było źle – nawet całkiem dobrze, ale tylko do momentów gdy zaczynał się podjazd. Z obawy przed skurczami, co trudniejsze fragmenty wolałem podejść, niż normalnie podjechać. Na odcinku Hala Boracza – Prusów zaliczyłem 4 przerwy skurczowo-rozciągające.
Finisz
Po zdobyciu Prusowa w oku zakręciła się pierwsza kropelka, że przecież teraz już faktycznie TYLKO w dół! I to całkiem konkretnie w dół :). Niebieski szlak do Żabnicy, szczególnie w dolnym odcinku, może zadowolić każdego rowerzystę MTB :).
Z Prusowa zjeżdżam delektując się zjawiskowym spektaklem zachodzącego słońca. Można powiedzieć – idealnie wymierzyłem czas i miejsce. Po dotarciu na dół, boczną drogą kieruję się do Węgierskiej Górki. Na ostatnich kilometrach nie wiedzieć skąd, mam naprawdę dużo sił, więc dokręcam końcówkę, by zmieścić się przed pełną godziną. Udaje się. Z czasem 13h 52″ docieram na metę i kończę HERO Beskidy MTB 2021. Kolejna łezka zakręciła się w oku.
Na mecie czuję się całkiem dobrze. Nawet Ola to przyznaje, która wita mnie pizzą i radlerem, jakże zasłużonym zestawem po takim dniu. Robię ostatnie zdjęcie dla organizatora, myję rower i na pobliskim parkingu zajadam się pizzą :).
Epilog
Bez wątpienia czuję ogromną satysfakcję z przejazdu całej trasy zawodów. Jej przebieg z pewnością w wielu miejscach motywuje do pokonywania kolejnych kilometrów i metrów w górę (i w dół). Beskidy zdecydowanie nadają się na organizację niejednej dobrej imprezy sportowej.
Zapewne bez problemu udałoby mi się zejść poniżej zakładanego czasu przejazdu (12h), ale skurcze mocno ograniczyły w końcówce możliwość zachowania przyzwoitego tempa przejazdu. Miałem już za sobą kilka podobnych tras (np.: Beskid Śląski Objechany czy Beskidzka rowerowa włóczęga, gdzie ogólnie trasy były znacznie trudniejsze), więc mocno zaskoczyły mnie te dolegliwości. Natomiast cieszę się, że pomimo tych niedogodności, udało się znaleźć siłę i motywację, by dokończyć przejazd.
Czy wystartuję za rok? Nie wiem. Lecz kusi mnie pokonanie tej trasy przy pełnej sprawności fizycznej, więc pewnie tak. Czas pokaże :).
Garść statystyk: | |
Długość: 117 km | |
Przewyższenie: 4050 m | |
Trudność: 5/5 | |
Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail