Czy warto jechać w listopadzie w Alpy, na MTB? Zdecydowanie tak! Pomimo znacznie chłodniejszych i krótszych dni, pogoda bywa bardzo słoneczna i bezwietrzna. Odczuwalny komfort cieplny jest dzięki temu znacznie bardziej przyjemny (choć trzeba liczyć się z temperaturami na grzbietach zbliżającymi się do zera). Jednak przy odpowiednim zaplanowaniu wycieczek, można wyciągnąć z tych krótkich dni całkiem ciekawe i widokowe trasy, nie ograniczając się jedynie do jazdy w dolinach.
Nasz wyjazd zbiegł się z dwoma dodatkowo wolnymi dniami (1 i 11 listopada), dzięki temu biorąc 5 dni urlopu, można było mieć 11 wolnych dni :). Do końca października celowaliśmy w kilka kierunków, dokąd wyjechać, a decydującym czynnikiem była oczywiście pogoda. Rzutem na taśmę wybór padł na Jezioro Como we Włoszech (i jego okolice). Gdy w tym roku opuszczaliśmy jego otoczenie, podczas lipcowego urlopu, gdzieś w głowach pojawiły się pomysły i chęci na ponowne odwiedzenie tego miejsca, lecz nie przypuszczaliśmy, że uda się to zrealizować jeszcze w tym samym roku :). A co ciekawe, mamy już plan/pomysł na kolejny wyjazd nad Jezioro Como :).
Dojazd jest ogólnie dość prosty i nie tak męczący, lecz trzeba liczyć się z kilkunastoma godzinami „za kółkiem” i pokonaniem ok. 1100 kilometrów (z Żywca – przez Bratysławę, Wiedeń, Innsbruck i Sankt Moritz). Zasadniczą część tej trasy pokonaliśmy pierwszego dnia, lecz końcówkę przeznaczyliśmy na następny dzień, po zrealizowaniu pierwszej wycieczki MTB, jeszcze będąc w Szwajcarii.
Trasa #1: Muot da l’Hom – 35 km / 1360 m up
Szwajcaria przywitała nas mroźnym porankiem – chłód długo nie mógł opuścić doliny, a szron w zacienionych miejscach pozostał przez cały dzień. Na szczęście słoneczny i bezwietrzny dzień pozwolił nam nawet bardzo wysoko ogrzewać się w promieniach słońca :).
Wycieczkę rozpoczęliśmy nieopodal miejscowości Scuol, by po krótkiej „rozgrzewce” na asfalcie, wjechać na pierwsze szutrowe fragmenty zaplanowanej trasy. I tak metr za metrem, zdobywamy coraz to wyższe obszary położone ponad doliną rzeki Inn. Po drodze minęliśmy kilka stacji kolejek linowych, czynnych zarówno latem jak i zimą.
Planując trasę chciałem oprzeć zdobywanie wysokości na sieci lokalnych dróg leśnych i tych, które prowadzą właśnie do stacji narciarskich. Dzięki temu miałem pewność, że trasa będzie przejezdna i będzie dało się pokonać trasę „w siodle”. Poza tym nie było naszym celem szukanie trudności w podjazdach, a bardziej skupienie się, by maksymalnie łatwo i przyjemnie (o ile było to możliwe), zdobyć wysokość i skupić się na zjeździe… i widokach :).
Słońce – co nas bardzo pocieszało – mocno operowało, dzięki temu było naprawdę ciepło. Chłód w zasadzie czuć było tylko nieco na postojach oraz już na samej górze – po zdobyciu głównego celu – wierzchołka Muot da l’Hom (2509 m n.p.m.).
Nasz zachwyt tego dnia już przebił skalę oczekiwań! Zjawiskowe widoki, wspaniała pogoda i złoto-czerwone modrzewie, których ilość była zdumiewająco duża.
Wisienką na torcie z pewnością też był zjazd. Od razu z samej góry prowadził średniej trudności singlem, który wił się pomiędzy skałami i halami. Było też kilka mocniejszych fragmentów, lecz ogólnie całość do zjechania (jedynie rozmarzająca w kilku miejscach ziemia powodowała uślizgi). Druga część zjazdu prowadziła już szerszymi odcinkami, lecz wciąż BARDZO widokowymi! Nie sposób było przejechać to „na raz” bez zatrzymania się i spojrzenia na bezkres gór. Bonusem na zjeździe był też krótki, acz bardzo miły trail, przypominający naszego Twistera :).
Na koniec trasy udało się tak wybrać ścieżki, że niemal całość zjazdu pokonaliśmy terenem, jedynie z krótkim odcinkiem asfaltowym w miejscowości Ftan. I tak idealnie zakończyliśmy wycieczkę tuż przy zaparkowanym samochodzie :).
W dolinie ponownie odczuwalny chłód, więc czym prędzej spakowaliśmy rowery, szybki prysznic i po krótkim przejeździe i podgrzaniu się w aucie, zjedliśmy pyszne łazanki autorstwa Oli, które po tak dobrym dniu, idealnie wpisały się w klimat wycieczki.
Pozostał nam wieczorny przejazd przejazd przez Sankt Moritz i Przełęcz Maloja (1815 m n.p.m.), którą mamy w planach szosowych na przyszły rok i meldujemy się nad Jeziorem Como.
Trasa #2: Passo San Jorio – 35 km / 1450 m upPotrzebowaliśmy odespać wcześniejszy dzień, więc kolejną trasę rozpoczęliśmy nieco wyżej (i później), lecz finalnie bardzo dobrze na tym wyszliśmy. Auto parkujemy kilkaset metrów powyżej jeziora – we wsi Garzeno. Stąd wąskimi ulicami wjeżdżamy na przełęcz Bocchetta di Sant’Anna (1206 m n.p.m.), gdzie robimy pierwszy odpoczynek.
Po drodze okazuje się, że idealnie trafiliśmy na porę zbiorów kasztanów jadalnych. Setki drzew zrzuciło już swoje orzechy, a Ola gdy tylko się zorientowała, z czym ma do czynienia, sprawiła, że ilość zbiorów które przywieźliśmy do domu, pozwoliła niemal na zwrócenie kosztów wyjazdu ;). (no dobra, tylko jedną reklamówkę, ale za to bezcenną – bo samodzielnie zebraną. A o owocach kaki już nawet nie będę pisał, bo te wciąż zostały nie zerwane… 😉 ).
Planując tę trasę także chciałem wygodnie zdobyć wysokość, stąd niemal cały podjazd do tej pory wiódł po drodze asfaltowej, różnej jakości. Po odpoczynku i krótkim zjeździe, wjechaliśmy na górską drogę prowadzącą na kolejną przełęcz – Passo del Giovo (1704 m n.p.m.), która jest jednocześnie trasą dojazdową do wyżej położonego schroniska Rifugio San Jorio (do którego także i my dojechaliśmy).
Wyjechawszy z zacienionej doliny, w końcu mogliśmy cieszyć się ciepłem słońca i bezwietrzną aurą. Krótki rest na przełęczy i ruszamy dalej, ku wcześniej wspomnianemu schronisku. Droga już bardziej wymagająca, lecz wciąż „do wjechania” – jedynie kąt miejscami więcej niż wymagający. Za to gdy tylko oderwie się wzrok od przedniego koła – rozejrzy się wokoło – brak słów, by opisać piękno otoczenia!
Pełni euforii zdobywamy kolejną przełęcz – Passo San Jorio (1922 m n.p.m.) i podchodzimy jeszcze kilkanaście metrów wyżej, na pobliski wierzchołek, na którym znajduje się krzyż i kapliczka. Tam rozsiadamy się i delektujemy wprost oszałamiającą panoramą – zarówno na włoską jak i szwajcarską część okolicy, ponieważ znajdujemy się na grzbiecie rozdzielającym oba kraje.
Przed nami już tylko zjazd, więc cieszymy się spokojem i byciem praktycznie samemu na górze (o tej porze roku panuje zdecydowanie mniejszy ruch turystyczny, zarówno pieszy jak i rowerowy). Czas jednak biegnie nieubłaganie, a krótki dzień nie pozwala na (bardzo) długie wylegiwanie się, więc ruszamy na dół. Drogą podjazdu zjeżdżamy na przełęcz Passo del Giovo i z niej drugim zboczem staramy się dostać do wsi Garzeno. Zjazd jest miejscami dość wymagający, bo pomimo że na pierwszy rzut oka singiel wydaje się przyjemny, jego podłoże pełne jest luźnych i ostrych mniejszych czy większych kamieni. Kiedyś pewnie była to częściej uczęszczana dróżka, prowadząca na przełęcz, lecz obecnie ewidentnie zrobiła się bardziej dzika/naturalna.
I tak sobie jedziemy, robię zdjęcia i stało się: łapię snake’a. Niby nic – wszak mam zapasową dętkę. Ok, zmieniam. W trakcie zakładania – przecinam dętkę. Ok – drugą ma Ola. Ponownie trudna do założenia opona powoduje przecięcie dętki. OK – mamy łatki. Łatki nie trzymają po napompowaniu. #$@%^*^&! Czar prysł – myśl o schodzeniu co najmniej kilku kilometrów świetnym zjazdem „nieco” psuje nam nastrój. Dobrze, że mamy chociaż czołówki – kiedyś dotrzemy do auta…
Ola rzuca jednak hasło, bym wziął jej rower, zjechał do auta, a ona jakoś zejdzie/zbiegnie z moim rowerem. Ja później dojadę autem możliwie wysoko po nią (a to w tej okolicy wiąże się z NAPRAWDĘ dobrymi umiejętnościami kierowania autem, ponieważ drogi są wąskie, kręte i pełne niespodzianek tuż na poboczach, o ile w ogóle ono występuje). Na szczęście w tym nieszczęściu, gdy ja już jechałem w górę samochodem, Oli udało złapać się „stopa”, który zwozi ją z moim rowerem do wsi, gdzie możemy oficjalnie i o dobrej porze zakończyć wycieczkę.
Po tym dniu wiemy, że potrzebujemy nieco odpocząć i poczuć się jak na faktycznym urlopie, więc kolejny dzień przeznaczamy na odwiedziny Lecco, gdzie kupujemy zapasowe dętki i inne gadżety oraz poświęcamy się na błogiemu odpoczynkowi, spacerując po urokliwym miasteczku. A najmilszym akcentem tego dnia okazała się pyszna kawa z deserem w jednej z kawiarenek położonych dosłownie nad Jeziorem Como.
Trasa #3: Monte San Primo – 38 km / 1600 m upNad Jeziorem Como jest sporo różnej trudności i atrakcyjności tras rowerowych – zarówno na szosę jak i mtb. My póki co skupiamy się na tych drugich, jednak wciąż z tyłu głowy rodzą się nam pomysły na szosę.
Póki kolejny pogodny dzień przed nami, więc wykorzystujemy go na zdobycie bodaj najbardziej widokowej góry w okolicy – Monte San Primo (1686 m n.p.m.). Niby wysokość nie największa, lecz z racji tego, że szczyt jest położony na półwyspie rozdzielającym jezioro Como od południa na dwie części – jest wybitnie widokowy, szczególnie w połączeniu tego, co widać u stóp góry i na nie tak odległym horyzoncie!
Tym razem wycieczkę rozpoczynamy w wiosce Lasnigo, gdzie od razu ruszamy na krótki, acz ciekawy odcinek terenowy. Po zjechaniu w dolinę zaczynamy zasadniczy podjazd, który tylko krótkim fragmentem prowadzi asfaltem. Pozostała jego część to w większości dość przyjazna leśna droga urozmaicona szurtowymi fragmentami. Po drodze mijamy m. in. krótki, acz bardzo treściwy (24°) podjazd, który solidnie rozgrzewa nas w jeszcze nie do końca słonecznym dniu.
Późniejszy odcinek prowadzi skrajem wioski Caglio, by po jej opuszczeniu, ciekawymi serpentynami i singlem wjechać na pierwszą przełęcz tego dnia – Colma di Caglio (1129 m n.p.m.). Robimy tu krótki odpoczynek, i trawersując szczyt Monte Falò, dojeżdzamy do kolejnej przełęczy – Colma di Sormano (1121 n.p.m.), przez którą prowadzi asfaltowa droga, a co tym z tym się wiąże – jest jednym z szosowych celów na przyszły wyjazd :).
Jedziemy dalej przyjemnie wznoszącym się trawersem w kierunku północnym, mijając kolejne przełęcze: Colma del Bosco (1233 m n.p.m.) i Bocchetta di Spessola (1255 m n.p.m.). Dopiero wjazd na ostatnią z nich – Bocchetta di Terrabiotta/Passo di Terrabiotta (1435 m n.p.m.) jest znacznie bardziej wymagający, ale jednocześnie z racji wyjechania już powyżej granicy lasu – bardzo widokowy.
W przypadku niepewnej pogody czy braku widoków, pewnie od razu zjechalibyśmy na drugą stronę przełęczy, lecz przy panującej wtedy doskonałej aurze, postanawiamy zgodnie z planem, wjechać (i zjechać tym samym szlakiem) na Monte San Primo (1686 m n.p.m.).
Wysiłek włożony w dostanie się na górę jest bez wątpienia po stokroć wynagrodzony! Wokół nas roztaczają się przepiękne widoki na znaczną część jeziora Como oraz bliżej i dalej położone alpejskie szczyty. Doprawdy jest zjawiskowo, i do teraz zastanawiamy się, czy nie jest to aby najatrakcyjniejsze widokowo miejsce w okolicy!
Ze szczytu wracamy na przełęcz i zjeżdżamy na północ, początkowo singlowym szlakiem, a potem stromą polaną i leśną drogą usłaną liśćmi, którą docieramy do drogi asfaltowej. Przed nami dość spory odcinek normalnej drogi – jakoś nie miałem pomysłu na urozmaicenie terenowe tego odcinka. Za to po dotarciu do przełęczy Colle Del Ghisallo (754 m n.p.m.). docieramy do miejsca, gdzie znajduje się słynne, szczególnie dla kolarzy, sanktuarium Santuario della Madonna del Ghisallo. Obok niewielkiego kościółka jest równie ciekawe muzeum, które wydaje się obowiązkowym punktem odwiedzin każdego szosowca.
My opuszczamy przełęcz jeszcze krótkim podjazdem asfaltowym, po którym siecią szlaków, w bardzo urozmaiconym terenie, raczej bez większych trudności, docieramy do niewielkiego jeziora Lago di Crezzo, skąd zjeżdżamy już niemal do auta. Niemal, bo na koniec czeka nas 500 metrów podjazdu ze średnią 18°, co idealnie rozgrzewa nas po wychłodzeniu wcześniejszym zjazdem :).
Trasa #4: Costa del Palio – 34 km / 1300 m upNa następną wycieczkę pojechaliśmy nieco obok od głównych i tych bardziej popularnych tras rowerowych. Chcieliśmy zobaczyć te mniej spektakularne (?) i rzadziej uczęszczane okolice, by samemu przekonać się, na ile warto ponownie tu przyjechać.
Tym samym udaliśmy się w górę doliny rzeki Brembo, w jej zachodnią odnogę, do miejscowości Sant’Omobono Terme. Wiedząc, że na najbardziej intersujący nas grzbiet bardzo wysoko, bo aż na wysokość 990 m n.p.m. wiedzie asfaltowa droga, wcale nam źle z tego powodu nie było, ponieważ kolejna część trasy wiodła różnego rodzaju terenową nawierzchnią, o różnym stopniu trudności.
Nam pozostało pokonanie niespełna 500 metrów w pionie górską drogą, a wraz z nabieraniem wysokości, mieliśmy okazję obserwować coraz to rozleglejsze widoki na okolice. Szczególnie urokliwymi wydały się wysoko położone przysiółki, gdzie nie zawsze prowadziła „normalna” droga, a mimo to było widać, że nie były to opuszczone miejsca.
Do tej pory znaliśmy tego typu osady z pasterskich obszarów Dolomitów czy innych austriackich Alp, a tu na tej wysokości, normalnie mieszkali ludzie, na co dzień dojeżdżający do pracy gdzieś w dolinach.
Wjazd na Passo del Palio (1360 m n.p.m.) udało się całkiem sprawnie zrealizować. Na przełęczy nie udało nam się załapać na pełne słońce, ponieważ niebo było jeszcze usłane delikatną firanką z chmur. Stąd też nie spędziliśmy na niej za dużo czasu, szczególnie że przed nami był niedługi zjazd, ale na stronę zacienioną, czyli znacznie chłodniejszą.
Zaraz po nim czekał nas podjazd na najwyższy, i zarazem najatrakcyjniejszy punkt naszej wycieczki – Costa del Palio – Forcella di Valmana (1450 m n.p.m.). Poza połoninnym charakterem tego odcinka, bez wątpienia uroku dodawały widoki na okoliczne bardziej skaliste szczyty, widoczne na zachód i północ od nas.
Zjazd z przełęczy był dość wymagający, prowadzący pod mocno zużytej, pełnej luźnych kamieni, leśnej drodze. Gdy dotarliśmy ponownie w niżej położony teren, kontynuowaliśmy przejazd siecią pieszych szlaków, po których lokalni rowerzyści śmigają aż się patrzy (sądząc po ilości przejazdów na heatmapie Stravy). Także i my dołożyliśmy tam swoją cegiełkę. I muszę przyznać, że kilka odcinków było co najmniej wymagających. A przeplatane odcinki łatwe – trudne potrafiły solidnie zmęczyć.
Nawet w pewnym czasie mieliśmy już chęć jakiegoś szybszego dostania się w dolinę, a tu zaplanowana trasa wciąż wiła się po górskich zboczach, co chwila ukazując nam ciekawe smaczki okolicy. Finalnie udało się znacznie niżej niż wjazd, zjechać do asfaltu, i po pokonaniu kilku ostatnich kilometrów, dotarliśmy na parking.
Na pytanie, czy warto przyjechać tu specjalnie – mamy jednoznaczną odpowiedź: nie. Natomiast będąc w okolicy – zdecydowanie tak! Warto urozmaicić sobie dłuższy wyjazd rowerowy na poznanie czegoś nowego, mniej popularnego. A czy przez to „słabszego” czy „gorszego” – nie :). A dodam, że i szosą w tej dolinie jest co robić, ponieważ także i tu można dość wysoko wjechać i pobawić się w robienie wymagających podjazdów po dobrych asfaltach :). Cykliści z Bergamo tutaj trenują :).
Trasa #5: Alpe Montagnina – 38 km / 1380 m upOstatnią trasę, jaką zaplanowaliśmy w szeroko pojętej okolicy jeziora Como było odwiedzenie grzbietu górskiego o nazwie Alpe Montagnina. Jest to obszar górski położony niemal dookoła miejscowości Gandino, skąd pierwotnie planowaliśmy start. Jednak postanowiliśmy nieco zmienić miejsce rozpoczęcia, by tym razem koniec trasy nie zastał nas w cienistej i chłodnej dolinie. Stąd też postanowiliśmy wystartować z dość wysoko położonego parkingu przy Santuario della SS Trinità w Casnigo. Czekał nas na początku dłuższy zjazd, ale ogrzani porannym słońcem i odpowiednio ubrani, pokonaliśmy go bez problemu.
Po zjechaniu do Leffe rozpoczęliśmy właściwy podjazd, który – co tu dużo nie mówić – był najtrudniejszym szosowym podjazdem wyjazdu. Ponad kilometrowy podjazd ze średnią powyżej 15°, a często blisko 20° dał się nam we znaki. Później było nieco lepiej, ale wciąż kilka fragmentów z akcentami.
Gdy dotarliśmy na wysokość ok. 1050 m n.p.m. trasa w końcu zaczęła się wypłaszczać, choć po dotarciu na przełęcz Forcella di Ranzanico (958 m n.p.m.) czekał nas kilkuset metrowy spacer w górę z rowerami. Był to pierwszy odcinek szlaku, który dał na do myślenia, że faktycznie można tu z rowerem, lecz w drugą (w dół) stronę.
Dalszy przejazd już był znacznie spokojniejszy, a przez osiągniętą wysokość, dało się zaobserwować coraz to ciekawsze widoki. Sukcesywnie „trawersem wznoszącym” zdobywaliśmy kolejne metry grzbietu, którym jedziemy.
Sielanka nie trwała jednak za długo, ponieważ po dotarciu do niewielkiego płaskowyżu Campo d’Avena, nasz szlak rowerowy (!) dość agresywnie zaczął się piąć, nie dając nam szans na pokonanie go „w siodle”. Na szczęście ów odcinek miał tylko (a może i aż?) kilkaset metrów, po którym zmieniał się w całkiem nienaganny singiel :). Tak, to był drugi raz, gdy już z dużą dozą prawdopodobieństwa wiedzieliśmy, że powinniśmy obrać odwrotny kierunek przejazdu.
Ostatni odcinek, na szczęście również tylko kilkuset metrowego podejścia, na przełęcz pomiędzy Montagninę (1598 m n.p.m.) a Monte Fogarolo (1526 m n.p.m.) zdecydowanie utwierdził nas w odwróceniu w przyszłości kierunku.
Ale… za to z przełęczy mieliśmy kolejny, całkiem sensowny, urozmaicony, bardzo widokowy i miejscami eksponowany singiel, który to właśnie w obranym przez nas kierunku, w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, stał się Creme de la creme naszej trasy. Śmiało można na nim robić zdjęcia rozkładówek największych czasopism rowerowych, a wasze drugie połówki będą miały zdjęcia życia (jak tylko zdołacie z nimi tu dotrzeć 😉 ).
Gdy już przejechaliśmy ów perełkę, postanowiliśmy jeszcze dość prostym, lecz atrakcyjnym singlem, wjechać jeszcze na przełęcz Forcella Larga (1470 m n.p.m.). Liczyliśmy na bardziej spektakularne widoki za północną stronę, lecz porastający las mocno ograniczał widoczność. Natomiast pod względem rowerowym – zdecydowanie warto! Szczególnie, że i zjazd z przełęczy ku południowemu zachodowi prowadzi świetnym, lekko wymagającym szybkim singlem. Oj, można się tu fajnie pobawić :).
I gdy już tak sobie zjechaliśmy tymi wszystkimi singlami, zaczęliśmy już chilloutowo zjeżdżać z płaskowyżu Montagniny, nasz zjazd dziwnym trafem został poprowadzony pełnokrwistym trailem enduro, o wymownej nazwie Direttissima – 2 kilometry o średnim nachyleniu 20°! Mniej więcej wyglądał to jak singiel usiany wystającymi co chwila ostrymi skałami, niczym te znane z wysp chorwackich czy innych wapiennych tras enduro. Powiem tak – jak ktoś chciałby pokusić się o ciągły zjazd, musi mieć dobrego dostawcę haków czy przerzutek, a jego opony muszą być wykonane z kosmicznego kevlaru pokrytego mega przyczepną mieszanką gumy. No. Ale warto było – i to właśnie ten „akcent” na koniec wycieczki przekonał nas do obranego (przypadkiem) kierunku trasy.
Jeśli jednak traile o charakterze enduro nie są Twoją mocną stroną, śmiało omiń ten odcinek, zmieniając miejscowość do której chcesz zjeżdżać i oczywiście odwróć kierunek trasy ;).
Wycieczka już od początku była dla nas dość męcząca, i to nie tyle co fizycznie, co psychicznie. Właśnie ze względu na uciążliwe odcinki, których nie lubimy pokonywać pieszo. Na szczęście wraz z drugą częścią trasy, udało się przechylić szalę na korzyść tej trasy, szczególnie że poza oczywistymi odcinkami MOCNO rowerowymi, obfituje w przykuwające oko widoki.
Trasa #7: Seceda- 29 km / 1430 m upNasyceni, lecz nie do przesytu, bo w końcu trzeba coś zostawić na późniejsze wyjazdy (które przypomnę, mamy już w planie w przyszłym sezonie), trasami okolic jeziora Como, postanawiamy udać w jedynie słuszne góry we Włoszech, jakimi są Dolomity. Dlaczego tak jest – nie wiem, ale dla nas są to najpiękniejsze góry, w które zawsze, ale to zawsze z nieskrywaną ekscytacją przyjeżdżamy i możemy po wielokroć przebywać pośród nich. Mają swój urok, klimat i charakter tak inny, tak ciekawy, że są niepowtarzalne. I dla nas bardzo wyjątkowe :).
W przedostatni dzień naszego pobytu we Włoszech, dojeżdżamy do miejscowości Urtijëi, położonej w dolinie Val Gardena. Okolicy chyba nikomu nie trzeba nadto przedstawiać, ponieważ zimą znana jest z niezliczonej ilości znakomitych tras narciarskich, a latem z trekkingów i nieopodal przebiegającego klasyka rowerowego – Sella Ronda.
Mnie od pewnego czasu chodziło po głowie, by na żywo zobaczyć jedno z najbardziej instagramowych miejsc/widoków, jakim jest Seceda. W sezonie okolica pełna jest turystów, którzy w większości docierają tu siecią wyciągów, więc jest tu dość tłoczno i gwarno. Ale teraz, gdy może ułamek turystów tu dociera, może być tu nawet urokliwie i spokojnie. I właśnie na taką chwilę czekałem.
Wyruszam z Urtijëi, skąd szlakiem rowerowym opuszczam miejscowość i pod jednym z wyciągów/tras narciarskich wyjeżdżam z zimnej i zacienionej doliny. Wyżej jest tylko więcej słońca, i na szczęście nie wieje, bo temperatura jakoś wcale nie chce specjalnie wzrosnąć. Jest doprawdy rześko. A gdy dodam, że podjazd do łatwych nie należy, głównie ze względu na kąt, to jest ogólnie ciężko. I niemal z każdym oddechem połykam zmrożone powietrze.
Ale! To są w końcu ukochane Dolomity i tu żyje i oddycha się inaczej: jest jakby lepiej, ładniej i te widoki! No brak słów.
Pierwszą nieco dłuższą przerwę robię po dotarciu na wysokość 2050 m n.p.m., przy schronisku Rifugio Firenze. Obiekt, jak i inne w górach we Włoszech o tej porze roku – już nieczynny. A szkoda – z chęcią przygarnąłbym coś ciepłego do picia. No nic – trzeba obejść się smakiem i popijać jeszcze nie tak wychłodzony izotonik z bidonu.
Jadę dalej. Sieć dróg szutrowych i ścieżek jest w okolicy całkiem spora! Warto wcześniej zaplanować trasę, bo można miejscami się pogubić. Przede mną nieco płaskiego odcinka, po którym wjeżdżam na szlak prowadzący do Malgi Troier (oczywiście zamkniętej). Kolejny krótki odpoczynek. Cel już w zasięgu wzroku, lecz jeszcze kilka kilometrów podjazdu przede mną. I o ile nie ma jakichś obiektywnych trudności terenowych, to wysokość połączona z mroźnym powietrzem, jakoś odejmuje trochę sił.
Lecz udaje się – Seceda (2519 m n.p.m.) zdobyta! I to w całkiem dobrym czasie, o blisko godzinę szybciej niż zakładałem. Miejsce bez wątpienia zasługuje na swoje miano jednego z najbardziej fotogenicznych miejsc w Dolomitach! I ja robię kilka zdjęć, nieco odpoczywam i ubieram się w dosłownie wszystko, co mam ze sobą.
Po drodze zjeżdżam jeszcze na Forcella Pana (2444 m n.p.m.) i mieszanką szlaków/singli/traili docieram z powrotem na niżej położony niewielki płaskowyż. Górny odcinek zjazdu prowadzi po różnej jakości szutrowych drogach. Niżej jednak odbijam na jeden z pieszych szlaków, a potem na rowerowe jego przedłużenie i to jest to! Super fajny płynny zjazd, lekkie podjazdy, wyborna nawierzchnia, niczym w niejednym bike-parku! I te widoki! Nie sposób jechać i się nie zatrzymać. No i te kolory modrzewi – podobnie jak pierwszego dnia, w Szwajcarii, robią wyjątkowe wrażenie, zjawiskowo komponując się z jasnymi skałami Dolomitów.
No – tego było mi trzeba. Po nieco jałowej górnej części zjazdu, dolny odcinek przyniósł oczekiwaną satysfakcję – to był zdecydowanie dobry trip :). Na koniec jeszcze szybki przejazd przez Urtijëi, i rozgrzewkowy podjazd do nieco wyżej zaparkowanego auta, gdzie Ola czekała już na mnie z ciepłą kawą :).
Trasa #8: Tre Cime di Laverego – trekking – 16,5 km / 930 m up
Ostatni cel naszego listopadowego urlopu był w zasadzie głównym celem, dla którego chcieliśmy w ogóle pojechać do Włoch. Chodziło oczywiście o trekking wokół symbolu Dolomitów – Tre Cime di Lavaredo. Tak się składa, że byłem tu już na rowerze, zarówno mtb jak na szosie (i to kilka razy), byłem na skiturach, lecz nie dane było jeszcze pieszo przejść się pod tymi słynnymi ścianami, których sława bez wątpienia równa się z ich urodą.
Postanowiliśmy więc „nadrobić” te zaległości i zaplanowaliśmy sobie dość klasyczną, choć nieco powiększoną wycieczkę, która okrąża Cimy.
Wycieczkę rozpoczęliśmy na górnym parkingu (a co, raz w życiu chyba można zapłacić te 30€ za wjazd) przy (nieczynnym) schronisku Rifugio Auronzo, na wysokości 2310 m n.p.m.). Stąd wygodną i szeroką szutrową drogą, weszliśmy na przełęcz Forcella Lavaredo (2454 m n.p.m.), by zejść z niej cały czas poruszając się po wschodniej stronie masywu Tre Cime.
Nasze kroki skierowaliśmy ku kolejnej przełęczy – Forcella Pian di Cengia (2522 m n.p.m.), gdzie wpierw trochę musieliśmy zejść, by po dotarciu nad niewielkie jezioro Lago di Cengia, zacząć właściwe podejście. Z przełęczy podeszliśmy jeszcze do (nieczynnego) schroniska Rifugio Pian di Cengia, gdzie zjedliśmy sobie drugie śniadanie i w spokoju i ciszy napawaliśmy się widokami, oczywiście skąpani w ciepłych promieniach listopadowego słońca :).
Po odpoczynku wróciliśmy na przełęcz, z której nota bene kilka lat temu zjeżdżaliśmy na skiturach. Oj, ależ wtedy trafiliśmy na rewelacyjne warunki! Nas teraz czekało krótkie zejście i długi trawers do kolejnego schroniska – Dreizinnen Hut / Rifugio Antonio Locatelli.
Przy schronisku było już znacznie więcej osób niż wcześniej, lecz mimo to i tak mniej, niż zazwyczaj bywa tu w środku sezonu. Dzięki temu ponownie mogliśmy napawać się jedynym w sobie widokiem na majestatyczne ściany Tre Cime di Lavaredo.
Ze schroniska pozostało nam już tylko dojście do parkingu, gdzie rozpoczęliśmy wycieczkę. Przy czym czekało nas ponad 200 metrów zejścia i nieco więcej podejścia, po drodze wchodząc na niewielką Col Forcellina (2232 m n.p.m.) oraz ostatnią przełęcz tej wycieczki – Forcella Col di Mezzo (2315 n.p.m.).
I wydawać by się mogło, że te niecałe 6 kilometrów pokonamy szybko i sprawnie, i pewnie by tak było, lecz wcale się nie spieszyło, a szczególnie ostatni odcinek, tuż za przełęczą Forcella Col di Mezzo był bardzo malowniczy, ponieważ poza oczywistą urodą miejsca, to nałożyło się jeszcze chylące się ku zachodowi słońce, które w zjawiskowy sposób oświetlało okoliczne ściany skalne i granie.
Cała wycieczka zajęła nam niecałe 6 godzin, wcale nigdzie się nie spiesząc, bo jak tu biec, gdy w około tak piękne okoliczności przyrody! Po zakończeniu przejścia oczywiście wcale nie chciało nam się opuszczać tego miejsca, szczególnie że idealnie zdążyliśmy na podziwianie zachodzącego za masywem Cristallo słońca. Wpatrzeni w dal, delektowaliśmy się widokami, a w międzyczasie zjedliśmy smaczną zupę minestrone i wypiliśmy ostatnią kawę tego wyjazdu.
Tak można kończyć urlop i cały wyjazd – przy perfekcyjnej pogodzie, w pełni naładowani pozytywnymi emocjami i ogromem wspaniałych widoków, jakich było nam dane doświadczyć. Tak, to był bardzo dobry wyjazd!
Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail