Korzystając w sierpniu z tygodniowej przerwy w zleceniach pilocko-przewodnickich, postanowiłem ponownie odwiedzić Alpy. Oczywiście zabrałem ze sobą mojego Superiora, który po lipcowym urlopie domagał się jeszcze kilku mocniejszych tras, jakie może mu przygotować jego właściciel :).
Wcześniejsze wyjazdy rowerowe nakreśliły mniej więcej co i gdzie będę chciał odwiedzić, ponieważ każda kolejna wyprawa pozostawia pewien niedosyt, ale i otwiera szufladę z nowymi pomysłami. Wiadomo jednak, że to prognozy pogody będą głównie decydować o finalnych celach. Plan „A” został nakreślony niemal idealnie wg pierwotnych zamiarów. Plan „B” również był przygotowany, więc w razie zmiany aury zamiast zastanawiania się „co dalej”, wiedziałem gdzie mogę „uciec” ku kolejnym przygodom rowerowym :).
Trasa #1 (AT/SLO): Schaidasattel – Loiblpass – Seebergsattel/Jezerski vrh – 123 km / 2420 m up
Pętla, którą wymyśliłem już dobre kilka lat temu. Niby oczywista, a jednak przez kilka lat nie dane mi było się z nią zmierzyć. W końcu jednak się udało :). Wieczorem dojechałem do Bad Eisenkappel, skąd kolejnego dnia chciałem zacząć trasę.
Poranek przywitał mnie pogodnym niebem i już niemałą temperaturą. Nawet w wąskich dolinach, którymi na początku jechałem, nie było znacznie chłodniej. Na szczęście cień drzew dawał nieco więcej wytchnienia, a to było tego dnia wyjątkowo potrzebne.
Pierwsza przełęcz – Schaidasattel (1068 m n.p.m.) – już pokazała, że nie będzie łatwo. Końcowe kilometry podjazdu mocne i sztywne. Za to nagroda warta trudów – piękny widok na drugą stronę, ze szczególnym uwzględnieniem ostrych szczytów granicznego pasma Karawanków.
Po dotarciu do Ferlach, czekał mnie najtrudniejszy podjazd całej trasy. I nie wynikał tylko z dość wymagającego nachylenia (9-13%), lecz także z ogromnego ruchu samochodowo-motorowego, jaki panował tego dnia (a dodatkowo była to niedziela). Dojazd do tunelu położonego na wysokości 1069 m n.p.m. pod przełęczą Loiblpass był sporym wyzwaniem, lecz szczęśliwie udało się (choć końcówka mocna!). Przejazd przez tunel bardzo spokojny i bezpieczny (jest oświetlony oraz wprowadzone jest ograniczenie prędkości do 30 km/h).
Zjazd na stronę słoweńską jest szybki i wygodny. Co prawda gdzieś tam pojawiały się znaki zakazu jazdy rowerem, lecz w sumie w dół jechałem podobną prędkością co auta ;), a informacje o tych ograniczeniach jakoś tam mało czytelne były ;).
Tuż za miastem Tržič skręciłem z głównej drogi i lokalnymi dróżkami przedostałem się do sąsiedniej doliny Kokra, którą kilka lat temu miałem przyjemność zjeżdżać. Mijam oczywiście malutkie wioski, skąd można podziwiać widoki m.in. na nie tak odległe Alpy Juliskie.
Podjazd na kolejną przełęcz graniczną – Seebergsattel / Jezerski vrh (1215 m n.p.m.), był bardzo przyjemny. Raz, że dość długi, a przez to łagodnie się wznosił. A dwa, droga prowadzi wąską, nieraz na szerokość tylko kilkunastu metrów doliną, przez którą płynie orzeźwiająca swą bryzą rzeka, która była idealną naturalną klimatyzacją podczas upału, jaki towarzyszył mi tego dnia.
Dopiero za wsią Zgornje Jezersko prosta do tej pory droga nabiera typowo alpejskiego charakteru i kilkunastoma serpentynami zdobywa przełęcz. Warto we wcześniej wspomnianej wiosce podjechać do jeziora Planšarsko, z brzegów którego jest bardzo ciekawy widok na potężnie piętrzące się tu Alpy Kamnickie.
Zdobywszy przełęcz, wiedziałem że czeka mnie już najprzyjemniejsza część trasy – długi zjazd :). I to jaki! Na początku kilkanaście idealnych serpentyn, które po bardzo dobrej nawierzchni (zresztą jak i podczas większości dzisiejszej trasy) sprowadzają mnie na dno doliny. Przez kolejne kilometry będę lawirował pomiędzy ciasno poprowadzoną tam drogą, by finalnie po 15 kilometrach dojechać na miejsce rozpoczęcia wycieczki.
Cała pętla jest według mnie bardzo dobrą, nie tak trudną rundą, którą poza podjazdem do tunelu pod przełęczą Loiblpass, jest ogólnie spokojna i przyjemna. Krajobrazowo też nie najgorzej ;), więc na pewno będziecie zadowoleni. I wg mnie właśnie przejazd w tym kierunku najlepszym rozwiązaniem, choć przełęcz graniczna Seebergsattel / Jezerski vrh w obu kierunkach jest wyborna :).
Trasa #2 (AT): Turracher Höhe, Schönfeldsattel & Nockalmstraße – 98 km / 2620 m upKolejną trasę na którą natknąłem się kilka lat temu, gdy szukałem rowerowych inspiracji, była jedna z austriackich dróg alpejskich – Nockalmstraße. Całkiem przypadkiem, podczas tegorocznych ferii zimowych, miałem okazję jechać do pracy na nartach do Bad Kleinkirchheim, a nawigacja poprowadziła nas przez przełęcz Turracher Höhe. Łącząc więc poszczególne wysoko położone odcinki, nakreśliłem sobie pętle, która – co by nie mówić – jest dobra, i basta!
Jakby się za tę rundę nie zabrać, zawsze będą odcinki ciężkie lub bardzo ciężkie. Albo inaczej: długie i ciężkie lub krótkie i bardzo ciężkie – wybór zależy do Was :). Ja wybrałem tę drugą opcję, zaczynając trasę z Ebene Reichenau Winkl, gdzie na dzień dobry (dosłownie) przywitał mnie znak informujący o podjeździe ze nastromieniem 23%. I o ile w Polsce, Czechach czy we Włoszech takie tabliczki są na wyrost, to w Austrii jak podają takie wartości, one faktycznie występują (sic!).
Cóż, zachciało się jechać, to nie było wyboru. Podjazd na przełęcz Turracher Höhe (1795 m n.p.m.) był faktycznie mocny, bardzo! Blisko 500 metrów z nachyleniem ponad 20% dało się we znaki jak mało co. Potem już nic nie było tak strome ;). Udało się. Na górze krótki rest, bo jednak poranne godziny + wysokość nieco orzeźwiały spocone ubrania, i ruszyłem na dół. Dłuuugi zjazd do Predlitz pomimo sporej prędkości ciągnął się jakby nie miał końca. Potem skręt na zachód, trochę płaskiego, trochę małych hopek, by zameldować się u wylotu kolejnej doliny, którą będę zdobywał przełęcz Schönfeldsattel (1740 m n.p.m.).
Początek raczej nie lekki, ale dosłownie po kilku kilometrach, droga jakby przestała się piąć. Wąska do tej pory dolina, rozszerzyła się, dając miejsce licznym pastwiskom. A wijąca się pośrodku droga oraz potok, bardzo uroczo prezentowały się w tej scenerii. Wyjątkowo spodobał mi się ten podjazd, ponieważ pierwsza przełęcz nieco zmęczyła mnie psychicznie jak i fizycznie. Teraz było bardzo przyjemnie. Co prawda wiedziałem, że za mną dopiero połowa trasy, ale teoretycznie trudniejsza/dłuższa ;).
Gdy stromą drogą zjechałem do Innerkrems, miałem zamiar coś „normalnego” zjeść, ale okazało się, że za bardzo nie ma gdzie. Posiliłem się więc bieżącymi zapasami, które wiozłem ze sobą i po uzupełnieniu płynów radlerem, zacząłem kolejną wspinaczkę.
Zaraz na początku minąłem bramki wjazdowe na Nockalmstraße (droga dla zmotoryzowanych jest płatna) i spokojnym tempem przy w zasadzie niemal zerowym ruchu, udało się zdobyć Eisentalhöhe (2049 m n.p.m.) – najwyższy punkt na całej trasie. Na górze zrobiłem wcześniej zaplanowaną dłuższą przerwę. I nawet dobrze się złożyło: pogoda jak i miejsce były wyborne do tego! Przy okazji zjadłem smaczny lokalny przysmak (kiełbaskę z pieczywem) i miałem czas na chłonięcie wspaniałych panoram. A było nawet widać oddalony o kilkadziesiąt kilometrów lodowiec, rozpoczynający się pod Hochalmspitze (3360 m n.p.m.).
Trzy podjazdy już za mną, ponad dwa tysiące przewyższenia także, lecz przede mną jeszcze jedna przełęcz (kolejne 500 m up), którą poprzedzał niedługi, acz malowniczy zjazd. Szczególnie górny odcinek jest zachwycający, stąd też kilka razy zatrzymywałem się, by zrobić zdjęcie.
Ponownie strategia „spokojnie acz stanowczo” sprawdziła się, i po kilkudziesięciu minutach zameldowałem się na ostatniej tego dnia „górce” czyli przełęczy Schiestelscharte (2024 m n.p.m.). W oddali gdzieś zbierała się solidna burza, której chmury było aż za dobrze widać. Na szczęście nie dotarła do mnie, a jedynie wieczorem/w nocy było widać jej rozbłyski na niebie.
A na przełęczy pełna błogość – cisza i spokój, ponownie niemal zerowy ruch. I te widoki! Doprawdy nie chciało się zjeżdżać w dolinę – śmiało mógłbym tam być dłużej, patrząc na bezkres gór. Alpejskie szczyty, o przyjaznym wyglądzie, wyjątkowo dobrze komponowały się w tym miejscu i czasie z chylącym się ku zachodowi dniu.
Zjazd do Ebene Reichenau Winkl zgodnie z oczekiwaniem przebiegł bardzo sprawnie (czyt. szybko 😉 ). Co jakiś czas zerkałem na licznik, który także w wielu miejsca pokazywał dwucyfrowe wartości nachylenia, natomiast bez „2” z przodu ;).
Piękna trasa, którą zasadniczą część czyli Nockalmstraße można wkomponować w kilka różnych pętli. Zdecydowanie warto!
Trasa #3 (IT): Passo Valpalora, Falzarego, Pordoi, Sella i Gardena – 88 km / 2360 m upPo dniu biurowo-transportowym, trochę zaryzykowałem z prognozami pogody, przeniosłem się do Włoch, gdzie miałem zaplanowane kolejne trasy – w Dolomitach. W alternatywie były też całkiem dobre trasy w tzw. Piccolo Dolomiti (i okolicy), lecz one pozostaną na kolejne wyjazdy (o czym Ola jeszcze nie wie 😉 ). Tym razem chciałem odwiedzić „stare śmieci”, przy okazji poznając coś nowego (a już tego coraz mniej 😉 ).
Na pierwszą trasę wybrałem – a jakże – Sella Rondę w wersji nieco powiększonej. Główny cel jaki miałem przy tej pętli, to podjazd na Passo Valpalora (2168 m n.p.m.) na którą do tej pory wjeżdżałem tylko od południowej strony. Wjazd ten był zatem zamknięciem poznania (podjazdowo) każdej z przełęczy Selli Rondy z obu stron. Ot, taka mała „zachcianka” :).
Przy okazji – z góry odpowiem – do tej pory nie mam jednoznacznego zdania, w którą stronę ta pętla jest lepsza/ładniejsza. Każda z przełęczy oferuje coś innego i myślę, że nie ma wśród Was osób, które śmiało mogą powiedzieć, że w tym czy tamtym kierunku jest najlepiej. Dlatego też wciąż będę w obu kierunkach starał się ją jeździć, szukając odpowiedzi :).
Podjazd na Valpę okazał się całkiem przyjemny. Co prawda nie obawiałem się jakichś większych trudności, lecz zawsze coś może zaskoczyć. Wczesna godzina czyli rześki poranek + doskonała widoczność niemal same niosły w górę. Potem już tylko dla formalności przejazd na Passo Falzarego (2105 m n.p.m.) i dalszy zjazd w kierunku Arabby.
Po drodze krótkie przerwy na uzupełnienie bidonów i kilka zdjęć i zaczynam wjazd na Passo Pordoi (2239 m n.p.m.) – najwyższą przełęcz na dzisiejszej trasie. Ruch rowerowo-samochodowy znacznie większy, wszak jestem już w sercu Dolomitów i na zasadniczej części Sella Rondy. Mimo to jedzie się komfortowo, a widoki – jak to w Dolomitach – tylko rozpieszczają :).
Z przełęczy szybko zjeżdżam w kierunku Canazei, skąd skręcam na kolejną przełęcz – Passo Sella (2218 m n.p.m.). Jedzie się już nieco trudniej zważywszy, że za plecami widzę jak w sąsiedniej dolinie zaczynają zbierać się burzowe chmury (z których finalnie solidnie lunęło tym, którzy pętlę tego dnia robili w drugą stronę).
Na przełęczy krótki rest oraz podglądanie świstaków, które już nic nie robią sobie z gwaru motoryzacyjnego czy turystycznego. Co ciekawe – mało kto je w ogóle zauważa. Ja już wiem, gdzie mają nory, więc prędzej czy później któryś wyjdzie się pokazać :).
Przejazd na Passo Gardena (2121 m n.p.m.) przebiega bardzo sprawnie, lecz też głównie za sprawą nadchodzącej burzy. Wiedziałem, że jak już będę na górze, to mogę przeczekać załamanie pogody w barze, lub – choćby w deszczu – zjechać ten ostatni fragment trasy.
Na szczęście burzowe chmury przesunęły się na wschód, i na przełęczy miałem komfortowe warunki do zjazdu. Pogoda już nie była mi przeszkodą, więc napawając się widokami, niespiesznie zjeżdżałem do Colfosco, by zakończyć pętlę w Badii.
Jako że byłem wyjątkowo zadowolony z całokształtu dzisiejszego dnia, w ramach obiadu odwiedziłem jedną z poznanych kilka lat wcześniej pizzerii – Bar Ariston i sprawdziłem czy wciąż serwuje dobre pizze. I oczywiście wszystko bez zmian – smacznie i z miłą obsługą – konsumuję obiad, a z tarasu – przy cappuccino – delektuję się widokami :).
Trasa #4 (IT): Passo Furcia i Lago di Neves – 105 km / 2160m upKolejnego dnia zaplanowałem dość nieoczywistą „pętlę”. Za cel obrałem jedną z rzadziej odwiedzanych przełęczy – Passo Furcia (1759 m n.p.m.) oraz położone w drugiej dolinie za Brunico – Lago di Neves (1840 m n.p.m.). O ile na pierwszą przełęcz wjeżdżają jeszcze szosowcy, mniej więcej 1 na 1000, którzy w ogóle odwiedzają Dolomity, o tyle do jeziora docierają już tylko jednostki. Dlaczego?
Passo Furcia jest przełęczą, którą może niektórzy znają z zimy, ponieważ znajduje się tu jedna ze stacji ośrodka narciarskiego Kronplatz / Plan de Corones. Z obu stron prowadzi na nią wymagający podjazd, który w zasadniczej części jest bardzo widokowy. O ile sama przełęcz nie obfituje w estetyczne doznania, o tyle trasy do niej prowadzące – zdecydowanie tak!
Swoją trasę rozpocząłem niemal z centrum Brunico, skąd trasą rowerową (częściowo szutrową), dostałem się do Valdaora di Sotto. Ten odcinek nie był jakiś szałowy, stąd też potraktowałem go czysto transportowo. Za to powyżej zaczęło się dziać! Raz, że droga znacznie lepsze jakości, a dwa – i to przede wszystkim – podjazd zaczął nabierać charakteru: rozpoczęły się dwucyfrowe wartości, a jego otoczenie wręcz eksplodowało estetycznie! Doprawdy myślałem, że niewiele jest mnie już w stanie zaskoczyć Dolomitach, a tu proszę – takie cuda. Zdecydowanie warto!
Zjazd na drugą, zachodnią stronę, też jest mocny, zarówno pod względem nachylenia jak i widoków. Celowo nie zjechałem od razu w dolinę, by nie pchać się na główną drogę prowadzącą z Badii do Brunico, która ogólnie jest dość ruchliwa i pełna tuneli. W zamian za to, jedną z nieco wyżej położonych wąskich dróżek, opadającym trawersem, dojechałem najpierw do San Lorenzo di Sebato, by ponownie ścieżką rowerową dotrzeć do Brunico. To rozwiązanie, choć związane z częściowo słabszym asfaltem, polecam bardziej, bo dłużej cieszymy się spokojem i urokiem widoków.
Jako że w drodze do drugiego dziś celu – Lago di Neves, mijałem swoją „bazę”, skorzystałem z okazji i na spokojnie coś zjadłem swojego i nieco odpocząłem. Dalszy przejazd doliną – blisko 10 kilometrów – to niemal płaski odcinek, gdzie licznik pokazał… 35 metrów podjazdu! Cóż, widziałem wcześniej po profilu, że dopiero drugi fragment tej części trasy będzie zdecydowanie mocniejszy. I faktycznie. Od razu po wyjechaniu z Molini di Tures, przywitał mnie treściwy, kilkunastoprocentowy podjazd. Za to po nim nastąpił względnie miły przejazd zboczem doliny, gdzie ruch był znikomy a widokowo było znacznie lepiej niż na głównej drodze prowadzącej poniżej.
Gdy dołączyłem do głównej, i jedynej drogi prowadzącej już do mojego kolejnego celu, nachylenie wciąż było dość przyjazne, z kilkoma tylko schodkami. Dopiero po minięciu miasteczka Mühlwald / Selva dei Molini, i wjechaniu w zasadniczą część doliny o tej samej nazwie, droga zdecydowanie zaczęła piąć się coraz wyżej. I jak myślałem, że jakieś granice będą nie do przekroczenia, tak za znakiem z zakazem wjazdu autobusów, z każdym metrem nachylenie rosło. Ostatnie 3 kilometry trasy to średnio 13-16% wąskiej, o nieco słabszej nawierzchni, dróżki. Na szczęście za jednym z zakrętów wyłonił się już cel, czyli zapora piętrząca jezioro. Ale to wciąż było znacznie wyżej niż dalej ;). Lecz spokojnym tempem, raz po raz spoglądając na widoki, udało się osiągnąć cel.
Zapora, dzięki której w 1961 r. powstało Lago di Neves, tworzy ciekawy system hydrotechniczny z drugim zbiornikiem w dolinie obok, a całość czyni je potężną elektrownią wodną. Ponadto stan jeziora był wyjątkowo wysoki, jak na ogólną tendencję w Alpach, gdzie sporo tego typu obiektów ma bardzo niskie stany wody.
Niemałą atrakcją jest także otoczenie jeziora, gdzie na południowych zboczach można wypatrzeć lodowce (głównie na zboczu Großer Möseler (3480 m n.p.m.)).
Przejechałem jeszcze na początek jeziora, gdzie znajduje się Untermaureralm Malga (taki rodzaj włoskiej górskiej agroturystyki), by napić się wybornej kawy ze smacznym ciastem z jabłkami. Ogólnie polecam tego typu obiekty, ponieważ prowadzone są przez rodziny, serwowane są w nich świeże i smaczne posiłki (nie ma co prawda za dużego wyboru w menu, lecz mamy pewność wysokiej jakości produktów w rozsądnych cenach), i co ważne, z reguły z ekologicznych upraw :).
Zjazd do Brunico był już czystą formalnością. Tym razem w całości wybrałem główną drogę, ponieważ chciałem maksymalnie szybko i wygodnie dotrzeć do wylotu bocznej doliny. Na koniec czekała mnie orzeźwiająca kąpiel z elementami morsowania/regeneracji w rzece płynącej tuż obok parkingu.
Tak, to był bardzo dobry dzień. Tak, to były bardzo dobrze wybrane cele. Tak – zdecydowanie polecam obie części tej trasy!
Trasa #5 (IT): Tre Cime, Tre Croci & Cortina – 57 km / 1520 m upCzym byłoby odwiedzenie Dolomitów bez zobaczenia ich najbardziej rozpoznawalnych szczytów – Tre Cime di Lavaredo? I aby jeszcze bardziej wzmocnić doznania, można wjechać pod ich ściany rowerem. I co by nie mówić, nie jest to łatwe zadanie. Kto był – ten wie, a kto nie – niech się sam przekona :).
Tę pętle planowałem jako krótką, acz treściwą, więc z góry wiedziałem, że nie mam długiego dystansu do pokonania, natomiast czeka mnie solidny podjazd. Zacząłem go od łagodnego zjazdu, by powoli rozgrzać się podjeżdżając do Misuriny. Ranek był bardzo rześki i pochmurny (nawet liczyłem się z wcześniejszym powrotem).
Jazdę dziś w ogóle zacząłem dość wcześnie, ponieważ kilka prognoz już w godzinach południowych wróżyło solidne opady deszczu i burze.
Okolice Misuriny na parkingach i poboczach zapełnione były przez kampery, busy i samochody osobowe – od razu dało się odczuć, że trafiłem raz na środek sezonu urlopowego we Włoszech a dwa, w bardzo popularną (i modną) okolicę. Ale… dzięki temu też, droga wjazdowa pod Tre Cime była zamknięta z powodu przepełnienia parkingów na górze, dzięki temu mogłem dosłownie w samotności cieszyć się wjazdem. A tego dnia rano byłem raczej (?) pierwszym rowerzystą, który jechał na górę. Dopiero gdy zjeżdżałem, zaczęli mnie mijać jadący w górę cykliści.
Podjazd na Tre Cime jest sporym, choć krótkim, wyzwaniem kolarskim. Zasadniczy podjazd można rozpocząć minąwszy bramki wjazdowe, ale ten w sumie zaczyna się już od bardzo stromego fragmentu ruszając zaraz z Misuriny. Natomiast ten honorny fragment, czyli ostatnie 4 kilometry ze średnim nachyleniem 12-14% jest najbardziej znanym odcinkiem.
Po wjechaniu liczyłem, że poranne chmury jednak się rozejdą, by mieć lepszy materiał zdjęciowy. Aura jednak nie zmieniła się i – co ciekawe – była nawet niewielka inwersja, ponieważ na górze (ok. 2350 m n.p.m.) termometr wskazywał (o godz. 9) 20° C, a 700 metrów niżej było ledwo 15° C.
Zrobiwszy kilka zdjęć, nieco odpocząłem, a podjeżdżając jeszcze pod schronisko Rifugio Auronzo, chciałem się lepiej przyjrzeć dolinie Cadore, którą znam z poprzednich wyjazdów.
Zjeżdżać nie bardzo można tu szybko, ponieważ droga jest kręta i stroma, więc nawet nie zakładałem wiatrówki, bo chciałem nieco przeschnąć. Zresztą, nie było też aż tak zimno ;).
Z Misuriny pojechałem już w kierunku Cortiny d’Ampezzo, zdobywając po drodze jeszcze niewielką przełęcz – Passo Tre Croci (1809 m n.p.m.). Jej bezpośrednia okolica jest bardzo ciekawa krajobrazowo, ponieważ z jednej strony piętrzą się poszczególne szczyty i przełęcze masywu Cristallo, a z drugiej mało dostępne i strome ściany skalne masywu Sorapis.
Gdy dojechałem do Cortiny d’Ampezzo, ku mojemu zdziwieniu – rozpogodziło się (a miałem wrażenie, że nawet wcześniej nieco pokropiło). Wpadł mi do głowy nawet pomysł, czy nie zaliczyć jeszcze jednej przełęczy, lecz wierny byłem prognozom, i po krótkim zwiedzaniu i zakupach, pojechałem już w kierunku miejsca, gdzie zaparkowałem samochód. Zrobiło się wyjątkowo ciepło i duszno, i faktycznie po niecałych 2 godzinach niebo zasnuły ponownie chmury, tym razem już te burzowe.
A ja wykorzystałem wolne popołudnie na zasłużony odpoczynek: lekturę i drzemkę :).
Trasa #6-1 (IT): Prato Piazza & Lago di Braies – 42 km / 1120 m upDzisiejszy dzień był po raz kolejny niestabilny wg prognoz pogody. Postanowiłem więc zaplanować sobie 2 niezależne trasy, które będę mógł przejechać lub poprzestać na jednej.
Jako pierwszą trasę zaplanowałem wjazd na bardzo malowniczy i wręcz sielankowy płaskowyż – Prato Piazzo (1993 m n.p.m.). Wycieczkę rozpocząłem u wylotu doliny Braies, skąd powoli, acz skutecznie zacząłem zdobywać wysokość, aż do jej rozwidlenia: w prawo w droga prowadziła do Lago di Braies (1496 m n.p.m.), które było kolejnym celem tej części dnia, a lewo kierowała na wcześniej wspomniany płaskowyż.
Wjazd od kilku lat do doliny Braies jest płatny (dla zmotoryzowanych), lecz jest ona warta odwiedzin. A jeśli nie chcemy własnym transportem, to np. z Dobbiaco można wybrać się publicznym transportem, który dojeżdża w obie odnogi doliny.
Gdy minąłem bramki wjazdowe, spokojny do tej pory podjazd, jedynie nieco się wystromił do średnio 7%. Cóż to była za przyjemność zdobywania wysokości! Po drodze mija się 2 krótkie szutrowe odcinki, lecz bezpieczne dla opon. Dopiero ostatnie 500 metrów podjazdu jest bardzo strome (11-13%), lecz gdy zerkamy na otoczenie, nogi niemal same pchają rower ku górze. Po dotarciu na górny parking, zdecydowanie warto przejechać jeszcze kilkaset metrów, za schronisko, by móc w pełnej krasie i okazałości podziwiać cudnej urody otaczający nas płaskowyż, z dominującym szczytem – Croda Rossa d’Ampezzo (3146 m n.p.m.).
Myślę, że miejsce to jest idealnym celem na nietrudną, a bardzo malowniczą wycieczkę rowerową. Śmiało więc możecie na nią zabrać swoich bliskich, nawet tych ze słabszą czy mocniejszą kondycją, my móc wspólnie spędzić czas w tak ładnych okolicznościach przyrody (a w schronisku można nabrać sił na dalszą część wycieczki).
Długo nie mogłem podjąć decyzji o rozpoczęciu zjazdu – tak urzekło mnie to miejsce :). W końcu jednak chciałem tego dnia zahaczyć jeszcze o kilka innych dolin, więc dopiwszy kawę, szybko i sprawnie dotarłem do rozwidlenia doliny. Na rondzie skręciłem w drogę prowadzącą do bardzo popularnego i ładnie położonego jeziora – Lago di Braies (1496 m n.p.m.). Kilka lat temu miałem okazję przechodzić przez nie zimą, na skiturach, w drodze na jeden z otaczających jezioro szczytów.
Latem miejsce jest znacznie chętniej odwiedzane przez turystów (pewnie też dlatego wprowadzili już na początku doliny płatny wjazd). Nie lubię aż takiego tłoku, więc tylko zrobiłem zdjęcie, rozejrzałem się po okolicy, i pognałem z powrotem na dół.
Dojechawszy na parking, szybko spakowałem rower i pojechałem na małe zakupy, by kupić nieco pamiątek spożywczych z Włoch, ale także kilka rzeczy na obiad i kolację.
Trasa #6-2 (AT): Dolina Villgratental: Kalkstein & Unterstalleralm – 40 km / 830 m upPo zakupach pojechałem do austriackiej miejscowości Panzendorf, położonej kilka kilometrów za granicą z Włochami. Kończy się tu dolina Villgratental, która tak mocno wcina się otaczające ją góry, jakby ktoś na siłę chciał ją tam wcisnąć. A natura wiedziała co robi, ponieważ po kilku kilometrach, dzieli się na mniejsze, równie ciasne, co ciekawe dolinki, na końcu których często można spotkać szerokie pastwiska. I właśnie dwie mniejsze doliny były moim celem na drugą część dnia.
Nad głową co prawda kłębiły się już ciemne chmury, lecz wiedziałem, że zaplanowana trasa nie wiedzie po jakichś trudnych drogach, a 40 kilometrów i 800 metrów podjazdu powinno pójść sprawnie.
Już po 30 minutach zaczęło kropić, ale zdecydowałem się jechać dalej. Po kolejnych kilkunastu minutach, w jednej z bocznych dolin – Unterstalleralm, do której jako pierwszej planowałem wjechać, przechodzi ogromna ulewa – świata nie było widać. Decyduję więc najpierw pojechać do drugiej doliny – Kalkstein, by w razie czego na powrocie zahaczyć o tę pierwszą.
Zasadniczo pomysł udało się zrealizować. Druga dolina krótsza, ale bardziej stroma, była bardziej celem treningowym niż estetycznym. Po zjeździe widząc, że nad Unterstalleralm już się nieco rozpogodziło, postanowiłem do niej pojechać. Co prawda za plecami widziałem już kolejny opad, może nie tak intensywny, lecz liczyłem, że może mnie ominie.
Góra doliny Unterstalleralm zachęciła mnie do odwiedzin głównie przez jej malowniczość (na zdjęciach google szczególnie), co zresztą zostało również docenione przez lokalne władze, pobierające opłatę za wjazd do niej. Mnie nie udało się trafić na aż tak spektakularnie fotogeniczną aurę, lecz mimo to zrobiła na mnie dobre wrażenie (choć niedosyt pozostał i będę chciał ją ponownie odwiedzić).
Na zjeździe dopadł mnie niewielki deszcz, który sam w sobie nie był zły, bo wcześniejsza ulewa wystarczająco zmoczyła drogę, by począwszy od butów po spodenki być całym mokrym. Oczywiście ostatnie 4 kilometry do końca doliny były suche i ciepłe, gdzie nawet jedna kropla deszczu nie spadła. No cóż – liczyłem się z tym, więc dostałem co chciałem.
A czy warto było ryzykować? Pewnie! Dolina jest bardzo ciekawie poprowadzona wśród piętrzących się zboczy, a jej boczne odnogi są świetnym celem na zakończenie wycieczek szosowych, lub rozpoczęcie tras pieszych lub MTB.
Trasa #7 (AT): Großer Speikkogel – 44 km / 1700 m upPodczas ostatnich wyjazdów w Alpy staram się także w drodze powrotnej znaleźć jakiś interesujący cel, by całego dnia nie spędzić tylko na podróży. Tak też było i tym razem, więc dzień wcześniej dojechawszy w okolice Wolfsberga, chciałem następnego dnia wjechać na bodajże najbardziej charakterystyczny i honorny cel w okolicy (a pewnie i jeden z lepszych w Karyntii) – Großer Speikkogel (2140 m n.p.m.)).
Szczyt można bardzo łatwo rozpoznać z autostrady A2 Graz – Klagenfurt, ponieważ na jego wierzchołku umieszczone są kopuły radarowe oraz stacja przekaźnikowa TV. Poza tym od strony autostrady właśnie widać go jako samodzielną, wybitną górę.
Planując wjazd na szczyt, w pierwszej kolejności szukałem informacji, czy wjadę tam rowerem szosowym. Na szczęście Strava i jej segment „Grosser Speikkogel” przyszedł szybko z odpowiedzią – da się :).
Do końca nie zdawałem sobie sprawy z trudności przejazdu, gdyż dopiero dzień wcześniej wgrałem sobie trasę do Stravy i Garmina. No ładnie – na 15 kilometrach mam 1700 metrów podjazdu! Będzie mocno.
I faktycznie, zaraz po wyjechaniu z Wolfsberga, gdzie zaczyna się zasadniczy podjazd, niemal od razu było stromo. A później już tylko stromiej. I niech Was nie zdziwią długie proste o nachyleniu 15-16%, których końca nie widać. Nawet jeden ze znaków w połowie drogi informuje, że nachylenie waha się od 10 do 17%. W międzyczasie są tylko 2 (słownie: dwa) krótkie odcinki, gdzie można odpocząć, co zresztą jest później okupione stromym fragmentem.
Jedzie się tak i jedzie, aż do wysokości 1630 m n.p.m., gdzie kończy się normalny wjazd dla samochodów, ponieważ znajduje się tu stacja narciarska Koralalpe. Po minięciu parkingów, należy przenieść rower nad szlabanem, i nieco zniszczoną przez ratrak/skuter drogę, jechać dalej. Kąt wciąż mocny, za to otoczenie i widoki znacznie bardziej interesujące. Zachodnim zboczem dojeżdżamy do schroniska Koralpen-Haus, by kilku serpentynach znaleźć na niemal grzbietowej drodze prowadzącej już na sam szczyt.
Góra, przy dobrej pogodzie, bardzo, ale to bardzo widokowa – śmiało można powiedzieć, że mocne 10/10. Wysiłek w pełni wynagrodzony, a nagroda w postaci satysfakcji wjazdu całości – gwarantowana. Oczywiście można dojechać autem pod ośrodek narciarski, i ostatnie kilometry pokonać rowerem (lub pieszo), bo góra jest warta tego, by ją zdobyć.
Mnie akurat przypadło wjeżdżać wcześnie rano (ponownie byłem pierwszym rowerzystą tego dnia), ponieważ po wycieczce chciałem już wracać do domu. Ponadto na ten dzień wróżyli solidne burze na tę okolicę, i faktycznie niedługo po zakończeniu wycieczki miały one miejsce. Górą było dość rześko, nawet chwilami żałowałem, że jadę „na krótko” mając asekuracyjnie tylko cienką kurtkę, lecz finalnie nie było najgorzej. W kilkanaście minut po opuszczeniu przeze mnie szczytu, wyszło pełne słońce, a chmury na pewien czas zupełnie zniknęły.
Zjazd oczywiście ostrożny, ponieważ przy takich kątach rower bardzo szybko się rozpędzał. Koniecznie więc zadbajcie o więcej niż sprawne hamulce i dobre umiejętności zjazdowe.
Góra, jako cel rowerowy, wymagająca. Śmiało można porównać ją z włoskim Zoncolanem czy Mortirollo (choć oczywiście prestiż i ranga o niebo inna). Teraz wiem, że taki podjazd pod Tre Cime, w porównaniu z Großer Speikkogel, to niemal tylko aperitif. Mimo to, dla lubiących wyzwania (i w końcowej części godne widoki) lub chcących urozmaicić sobie podróż w drodze do/z Włoch – warto :).
Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail