Alpejskie pasma górskie zawsze są atrakcyjną i intersującą skiturowo odskocznią od rodzimego podwórka Tatr czy Beskidów. Bardziej imponujące, rozległe i przede wszystkim wyższe sprawiają, że wycieczki skiturowe nabierają zupełnie innego charakteru. Możliwości znacznie więcej, a i obszar działań także bardziej rozległy, więc i mniejsza koncentracja narciarzy w wybranych rejonach.
Tegoroczna zima w Polsce czy w Słowacji, długo nie mogła się rozkręcić. I finalnie, poza jej chwilowymi podrygami, tylko lokalnie i rzadko pozwalała na względnie swobodną działalność w górach. Postanowiliśmy więc z Olą, wzorem ubiegłych lat, „podratować” nieco sezon narciarski, i pojechać szukać szczęścia skiturowego w Alpach.
Alpy Villgraten – dlaczego akurat tutaj?
Za granicą sytuacja śniegowa wcale nie była wiele lepsza, a tylko wysokość Alp i lokalne warunki sprawiły, że można było względnie bezpiecznie i pewnie wybrać obszar, w którym chcieliśmy działać. Naturalnym „pierwszym” wyborem były moje ukochane Dolomity, lecz nieduża pokrywa śniegu nie wzbudzała mojego entuzjazmu co do wyboru tras. Postanowiliśmy rozejrzeć się nieco wokół, jednocześnie dając szansę nowym rejonom, i wybór padł na Alpy Villgraten (Alpy Defereggen) z ich dolinami Villgratental oraz Winkeltal. Miejsce to odwiedziłem wcześniej rowerem szosowym i wtedy już wydało się bardzo obiecującym terenem działań skiturowych.
Przeglądając różne strony z propozycjami tras, relacjami i przede wszystkim informacjami o pokrywie śnieżnej – nasz wybór okazał się bardzo dobrym rozwiązaniem. A wartym pokreślenia jest fakt, że zależało nam też na bardziej lokalnej działalności niż dłuższym dojeździe autem do każdej wycieczki.
Alpy Villgraten są doskonałym wyborem w zasadzie na każdego rodzaju działalność skiturową – zarówno dla początkujących, jak i bardziej zaawansowanych narciarzy. Na początek śmiało można korzystać z kilkudziesięciu propozycji tras w okolicy, a wraz z nabieraniem doświadczenia i sprawdzeniem warunków, można zapuszczać się na cele mniej popularne czy oficjalnie nie opisane. Możliwości jest tu naprawdę ogrom, a tylko nasza wyobraźnia, umiejętności i warunki śniegowe mogą nas ograniczać. Nie bez powodu w wielu miejscach można spotkać informacje, że odwiedzony rejon jest najlepszym wyborem dla szerokiego grona skiturowców – swoistym ELDORADO :).
Oczywiście poza zimą góry te także oferują możliwość mniej lub bardziej aktywnego wypoczynku, a wszystko to znajdziemy stosunkowo blisko bardziej znanych miast i ośrodków turystycznych. Jednocześnie rejony te są pełne ciszy i spokoju jakby zapomnianych gór i wiosek położonych z dala od codziennych trosk.
Zbiorcze informacje dotyczące zrealizowanych wycieczek skiturowych
- Podczas naszego pięciodniowego pobytu, KAŻDĄ turę rozpoczynaliśmy przypinając i ściągając narty przy aucie. Wszystkie wycieczki rozpoczynały się na wysokości 1600-1650 m n.p.m. (poza ostatnią, którą rozpoczęliśmy na wysokości 1370 m n.p.m., lecz też zjazd był możliwy „do auta”).
- Na każdej z tras, pierwsze 2-3 km pokonywaliśmy wygodnymi (raczej wąskimi, ale z dostateczną pokrywą śnieżną) drogami leśnymi, które umożliwiały zdobycie 300-400 m w górę). Dzięki utrzymaniu ich „w ruchu” skiturowym, nawet odcinki wystawione do słońca trzymały się bardzo dobrze.
- Mniej więcej na wysokości 1900-1950 m n.p.m. (poza wystawami mocno do słońca), zaczynała się wystarczająca pokrywa śniegu, by wygodnie poruszać się w górę na nartach.
- Najlepszymi warunkami do zjazdu cechowały się północne i zachodnie zbocza (miękko, puchowo), ale i te słoneczne (gdy już dostały nieco temperatury w ciągu dnia), gdzie pokrywa śniegu była wystarczająca, dawało dużo przyjemności ze zjazdu. Ilość śniegu jednak nie zawsze i wszędzie była wystarczająco duża/bezpieczna, by można było swobodnie zjeżdżać (pod śniegiem zawsze można było trafić na kamień, więc narty oberwały „trochę”).
- Miejsca, w które docieraliśmy były już naznaczone działalnością skiturową, natomiast dało się znaleźć dziewicze pola śnieżne i kawałki nierozjeżdżonego śniegu (choć były w mniejszości – ot, popularność okolicy).
- Wciąż wiele miejsc było nie ruszonych, wiele żlebów 2-3 (wg skali W-Ż) można było atakować, jeśli tylko ktoś miał ochotę.
- Przez cały czas była „1” lawinowa, a jedynie powyżej 2200 m n.p.m. służby ogłosiły „2”, głównie na W/N/E wystawach. Wybierane przez nas trasy i ich otoczenie, ani razu nie dały nam powodów do obaw z powodu warunków lawinowych.
- Planowaliśmy 5 dni aktywności w górach, więc nie chcieliśmy robić bardzo długich i wyczerpujących tras. Zapewne przy każdej można było „coś” dołożyć, lecz nam zależało na turystycznej wersji skiturów, a nie sportowym zdobywaniu szczytów.
- Poruszaliśmy się głównie po trasach, które dostępne są w co najmniej kilku serwisach internetowych (rysunek, track, relacja, itp.) + bazując na lokalnych/aktualnych warunkach śniegowych oraz założonych już śladach. Było to bardzo wygodne rozwiązanie, i takie też polecamy, jeśli wybieracie się gdzieś pierwszy raz. Oczywiście wszystko należy na bieżąco analizować, by nie wpakować się w problemy. Natomiast propozycjom tras śmiało można ufać, nawet jeśli gdzieś przechodzi się przez naprawdę nieoczywisty teren (patrz trzeci dzień).
Gdzie spać?
Podczas wakacyjnych wyjazdów śpimy głównie „pośród przyrody”, korzystając z możliwości jakie oferują różne mniej lub bardziej oficjalne miejsca biwakowe ;). Zimą jednak wolimy wybrać ciepłą kwaterę, gdzie po wyciecze można wygodnie odpocząć, przyrządzić posiłek i wyspać się w wygodnym łóżku :). Stąd też podczas bieżącego wyjazdu, naszą bazą wypadową był Ferienwohnung Goserhof (mapa: https://maps.app.goo.gl/4gn8xS5LwYwx6saE9). Znakomita lokalizacja (południowe zbocze, blisko 200 metrów nad doliną), przestronne pokoje, dobrze wyposażona kuchnia, życzliwi i uśmiechnięci gospodarze .
W dolinie i okolicy można oczywiście znaleźć wiele innych obiektów noclegowych, w różnej cenie i standardzie. Nam udało się, dzięki korespondencji bezpośrednio z właścicielami obiektów, znaleźć idealną dla nas kwaterę :).
#1 Mosesgipfel & Kreuzspitze
Pierwszą wycieczkę postanawiamy zrobić nieco na rozpoznanie faktycznych warunków śniegowych, z jakimi możemy mieć do czynienia przez najbliższe kilka dni. Po 10 godzinach dojazdu, kilku godzinach snu, niespiesznie zbieramy się na turę. W założeniu mamy wyjście na jeden z popularniejszych szczytów – Kreuzspitze (2624 m n.p.m.). Prognozy zapowiadały zachmurzenie, z rozpogodzeniem na koniec dnia, więc też trasę wybieramy stosunkowo krótką i prostą orientacyjnie.
Wycieczkę rozpoczynamy na parkingu w Innervillgraten Kalkstein. Cieszy nas fakt, że możemy od razu założyć narty, a szlak prowadzący w górę doliny także jest bardzo dobrze wyśnieżony, więc nie będzie obaw o znoszenie nart. Wraz z nabieraniem wysokości robi się bardziej zimowo, a ilość śniegu zadowala. Po godzinie robimy krótką przerwę – rozglądamy się po okolicy i postanawiamy zdobyć jeszcze jeden szczyt – Mosesgipfel (2552 m n.p.m.), na który przed nami tego dnia zmierzało już kilka osób. Dzięki temu w pierwszej kolejności wchodzimy na wierzchołek, z którego już ustąpiły chmury. Zjazd był całkiem przyjazny (niestety brak kontrastu mocno utrudniał jazdę w bardzo zmiennych warunkach śniegowych, choć ogólnie w miękkim, głębokim śniegu).
Przy okazji, od tej pory wiedzieliśmy, że niemal każdy zjazd będzie okupiony zahaczeniem o kamień, czyhający pod (wydawać by się mogło) sporą i bezpieczną ilością śniegu.
W międzyczasie, zgodnie z prognozami, zaczęło się rozpogadzać, a z docelowego szczytu – Kreuzspitze – odeszły przykrywające go chmury. Po pierwszym zjeździe ponownie zakładamy foki i idziemy na docelowy szczyt. Podejście trochę się dłuży, ponieważ daje o sobie znać niedospana noc. Ponadto wybieramy trudniejszy wariant podejścia – prosto w górę – zamiast łagodniej wejść najpierw na przełęcz, a potem grzbietem na wierzchołek. W końcu jednak udaje się stanąć na szczycie i napawać się pierwszymi rozległymi widokami.
Zjeżdżamy mniej więcej drogą podejścia. Południowo-wschodnia wystawa, na której w nocy chwyciła szreń, niekoniecznie dostarcza przyjemności ze zjazdu. Dopiero niżej śnieg jest lepszy, dzięki czemu sprawniej dostajemy się na dno doliny i podążamy nią zgodnie z drogą podejścia.
Po turze jedziemy już na naszą kwaterę – Ferienwohnung Goserhof, gdzie serdecznie witają nas gospodarze i ich trzy koty. Od teraz będzie to nasza baza wypadowa na kolejne dni. Z pokojowego balkonu roztacza się cudowny widok, a zachodzące słońce pięknie kładzie się na okolicznych zboczach. Kawa, obiad i wieczorny odpoczynek dobrze wchodzą. Jutro czeka nas dobry dzień :).
#2 Öwelenke & HochsteinNastępnego dnia do punktu rozpoczęcia wycieczki, gdzie jest parking, mamy ok. 2,5 kilometra. Jedziemy wąskimi dróżkami, trawersującymi słoneczne zbocze. Jesteśmy pierwsi tego dnia, lecz nie musimy się obawiać o zakładanie śladu – w poprzednich dniach wiele ich już zostało założonych, poza tym szlak jest oznaczony. Ponownie narty zapinamy od razu na parkingu, i leśną drogą spokojnie podążamy lekko w górę, aż do stromej przecinki, którą bystro wspinamy się, pokonując blisko 200 metrów przewyższenia.
Po kilkunastu minutach dochodzimy do bardzo urokliwie położonej osady – Kamelisenalm. Postanawiamy zrobić tu krótką przerwę, a w międzyczasie mija nas kilka osób, które w zasadzie byłymi jedynymi spotkanymi tego dnia w górach.
Kierujemy się na wschód, ku przełęczy Öwelenke (2559 m n.p.m.). Dzień wcześniej widziana trasa zdawała się bardzo wymagająca, lecz na miejscu okazało się, że prowadzi przychylnie wznoszącą się doliną, i jedynie kilka odcinków ma nieco stromszych, lecz w zupełności bezproblemowych.
Tego dnia słońce zaczęło już mocno operować i dało nam się to mocno we znaki. Wydawać by się mogło proste podejście, trwało przez to nieco dłużej. Na szczęście za przełęczą, włączyła się kilka razy klimatyzacja, i kolejne podejścia były już przyjemniejsze.
Na przełęczy robimy przerwę na drugie śniadanie i spoglądamy na docelowy szczyt, na który planujemy wejść – Hochstein (2827 m n.p.m.). Wygląda bardzo interesująco i tym bardziej cieszymy się, że wybraliśmy go na cel tego dnia. Biorąc pod uwagę ślady, większość osób zdobywa tylko przełęcz i drogą podejścia zjeżdża, co widać po „zużyciu” połaci śniegu. Tym bardziej cieszy nas fakt, że górę będziemy mieć wyłącznie dla siebie :).
Z przełęczy robimy krótki zjazd/trawers (nie ściągając nawet fok), by po niewielkim załamaniu skalnym, wjechać w kolejną dolinę, z której widać już naszą trasę podejścia. Podchodzimy więc pod zbocze, i kilkunastoma zakosami, omijając wytopione skały, wchodzimy na grzbiet, który finalnie wyprowadza nas na szczyt. Trasa prowadzi bardzo ciekawą wklęsłą formacją, zamiast wydawać by się mogło – typowym grzbietem. Dopiero na końcu zmienia się ukształtowanie i zdobywa się górę.
Hochstein jest bardzo widokowym szczytem – można śmiało rozejrzeć się wokoło i dostrzec wiele potencjalnych celów skiturowych! Och, sezonu by nie starczyło, by to wszystko zjechać :). Tu chyba pierwszy raz dostrzegamy faktyczny potencjał Alp Villgraten (Alp Defereggen). Nawet przy obecnej, mało śnieżnej zimie – jest tu co robić.
Pierwotnie trasą podejścia miała prowadzić także nasza droga powrotna, lecz niewielka ilość śniegu na stromym odcinku mocno nas zniechęciła do tego. Na szczęście z góry dostrzegliśmy kilka bardzo obiecujących połaci śniegu, którymi to finalnie bardzo, ale to bardzo przyjemnie, udało się nam zjechać do podnóża szczytu.
Potem tylko krótkie przejście przez zasypane jezioro, ponowne podejście na przełęcz Öwelenke i zjazd drogą podejścia w bardzo przyjemnym, miękkim śniegu (pod którym oczywiście można było nadziać się na jakąś niespodziankę).
Wyszła nam piękna tura w bardzo wyjątkowych okolicznościach! Niemal przez większość trasy byliśmy sami, a wokół nas tylko góry i wyborne śniegi. Nie ma co się dziwić, że nazywają te okolice skiturowym Eldorado :).
#3 Althausscharte & Hohes HausTrzeciego dnia chcemy sprawdzić, co słychać na zachodnich i północnych zboczach. Wybieramy się na turę do bocznej doliny Außervillgraten – Winkeltal. Wzorem poprzednich dni, turę zaczynamy/kończymy na nartach zaraz na parkingu. Poranne słońce jeszcze tak nie grzeje, a dolina co rusz orzeźwia podmuchami lekkiego wiatru.
Po 3 kilometrach podejścia wygodnie wznosząca się doliną, dochodzimy do bardzo „intrygującego” miejsca. Otóż szlak prowadzi nas bardzo stromym, wąskim gardłem doliny, gdzie znajduje się kilka wodospadów i progów skalnych. Gdyby nie wcześniejsze informacje o trasie, relacje i spotkane ślady – moglibyśmy mocno zastanowić się na sensem pchania się w taki teren. Na szczęście ten fragment, bardzo wymagający zarówno w górę jak i w dół (i cieszyliśmy się z założonych śladów podejścia, i jak mało kiedy – także zjazdu), po 250 metrach w pionie wyprowadzał do kolejnej doliny, przez którą wędrówka (i zjazd) były zdecydowanie przyjemniejsze.
Gdy już odwróciliśmy kierunek podejścia o 180 stopni, przed nami ukazała się piękna dolina, a wraz z nabieraniem wysokości – pojawiało się więcej potencjalnych celów skiturowych. Nasz wzrok przykuła jednak od razu rzucająca się w oczy przełęcz, z której było widać trochę śladów zjazdowych, lecz wciąż pozwalająca na założenie własnych. Postanawiamy więc „dołożyć” jeszcze jeden cel na ten dzień, i przed wyjściem na właściwy wierzchołek – sprawdzić, co słychać obok.
To była zdecydowanie dobra decyzja – bardzo sprawnie udało się podejść na przełęcz Althausscharte (2622 m n.p.m.), z której roztaczała się wspaniała panorama ku południowym bezkresom gór. Miejsce bardzo nam się spodobało – miało w sobie coś, co chciało nas tam zatrzymać na dłużej, by napawać się widokami.
Przed nami tego dnia był jeszcze jeden cel, który jednak chcieliśmy zdobyć, więc zrobiliśmy zwrot, i wielkimi połaciami śniegu, z nieskrywaną radością, zjechaliśmy po wybornym, puchowym śniegu, kilkaset metrów. Ach! Cóż to była za jazda – cudowności!
Ale dość ekscytacji – robota czeka ;). Zakładamy foki i kierujemy się do dolinki obok, na czekający na nas szczyt – Hohes Haus (2784 m n.p.m.). Ponownie mamy ułatwione zadanie, ponieważ ślad w górę jest już założony. Co prawda ma kilka wersji, lecz staramy się wybrać tę najbardziej dla nas optymalną. Dochodzimy więc ciągiem wznoszących się trawersów i zakosów na główną grań, by po przejściu nią jeszcze kilkudziesięciu metrów – osiągnąć szczyt Hohes Haus.
Jesteśmy sami na szczycie, a wokół nas morze gór. Przyglądamy się im uważnie, szukając miejsc w których już byliśmy, i w które w przyszłości warto zajrzeć. W oddali dostrzegamy nawet szczyty Großvenedigera i Großglocknera. Można by spędzić dużo czasu, lecz nie chcemy nadto przeciągać tury, by zachować czas na ewentualne trudy zjazdu, a i mieć więcej czasu na odpoczynek na kwaterze. Dopijamy herbatę, dojadamy jakieś smakołyki i ruszamy w dół. Górny odcinek zjazdu wybieramy nieco inny niż droga podejścia, widząc większy potencjał. I faktycznie – jest także przyjemnie. Choć cały czas daje się coś poczuć pod nartą.
Szczęśliwie pokonujemy kolejne piętra doliny, a śnieg niewątpliwie nam sprzyja. Docieramy do wcześniej wspomnianego zwężenia w dolinie i wybieramy wcześniej obraną trasę zjazdu. Było trochę ekwilibrystyki i wąskich zsuwów pomiędzy drzewami i skałami, lecz tam nie dało się inaczej – fizycznie nie było miejsca ;). Po dotarciu do leśnej drogi, pozostaje nam już tylko przyjemna zabawa „śmigiem” i po kilkunastu minutach dojeżdżamy do parkingu.
To była świetna tura! Pełna dobrych emocji i niezapomnianych wrażeń. Z pewnością warto było trochę więcej się natrudzić, by móc ją teraz wspominać tylko z jak najlepszej strony :).
#4 Gaishörndl (x2)Kolejnego dnia ponownie jedziemy do Innervillgraten Kalkstein. Naszym celem jest wejście na Gaishörndl (2615 m n.p.m.). Parking już niemal pełny – po raz kolejny przekonujemy się o atrakcyjności miejsca, zawdzięczanej dobrej pogodzie i przyzwoitym warunkom śniegowym. Zresztą z tego miejsca można ruszać na co najmniej trzy inne, równie ciekawe szczyty, a przełęczy i żlebów jest w okolicy mnóstwo! Jak przypatrzycie się zdjęciom, to sami zobaczycie co już było jechane, a ile jeszcze pozostało.
Idziemy w górę doliny, w kierunku południowo-zachodnim. Szybko zdobywając wysokość, dochodzimy do pierwszego stromszego odcinka, gdzie czekają na nas już założone ślady (ha! niczym liny poręczowe w wysokich górach 😉 ). Pokonawszy ten odcinek przed nami jak na wyciągnięcie dłoni wyrosły dziesiątki potencjalnych celów skiturowych! My jednak trzymamy się swojego planu, widząc i tak zasadność naszego wyboru, ponieważ zarówno w górę czeka nas przyjemne podejście, jak i w dół śnieg wygląda na dobrej jakości.
Wierzchołek zdobywamy w niespełna 3 godziny, więc postanawiam się rozejrzeć po okolicy, by może w przyszłości wybrać inne warianty zjazdu. Po odpoczynku i posileniu się, robimy pierwszy zjazd. Wybrany wariant całkiem niezły nam wyszedł, choć śladów było już co niemiara. Przepinamy się, i ponownie zdobywamy Gaishörndl. Drugi zjazd robimy już nieco dalej, sąsiednim grzbietem. Także i ten wariant okazał się bardzo dobry, żeby nie powiedzieć lepszy od pierwszego :). Dzięki temu fajnie wykorzystujemy ten fragment okolicy, pozostawiając sobie na przyszłość co najmniej kilkaset hektarów możliwości :).
Gdy docieramy do najstromszego odcinka, czeka nas oczywiście trochę „rzeźby”, ponieważ teren już mocno zużyty, a odpuszczony słońcem śnieg zaczął zamarzać. Sprawnie jednak pokonaliśmy ten odcinek, i w dolinie już przyjemnie, szerszą leśną dróżką – dojechaliśmy na parking.
Gaishörndl i sąsiednie szczyty porównałbym możliwościami do Salatyna w Tatrach Zachodnich na Słowacji. Tylko tak kilkanaście razy bardziej ;). Można tu w niedużej odległości bardzo fajnie się pobawić, zarówno na prostszych zjazdach jak i tych bardziej wymagających celach skiturowych. A wszystko to w obrębie jednej doliny, gdzie dojście jest wygodne i bardzo sprawne.
#5 MarchkinkeleOstatniego dnia naszego pobytu w dolinie Villgratental postanawiamy zdobyć kolejny szczyt (po Gaishörndl) znajdujący się na granicy Austrii i Włoch: Marchkinkele (2545 m n.p.m.). Tym razem startujemy znacznie niżej aniżeli przez minione dni, bo z wysokości ok. 1370 m n.p.m. To, że pójdziemy po śniegu, w zasadzie wiemy od początku, ponieważ z naszej kwatery mieliśmy widok na dolinę, w której rozpoczyna się szlak skiturowy. Parkujemy na Klamperplatz i po kilkunastu metrach podejścia zapinamy narty.
Tego dnia startujemy znacznie wcześniej, by też wcześniej skończyć, ponieważ po turze czeka nas droga powrotna do domu. Rześka dolina nie daje sposobności na jakiś postój, więc dopiero gdy wyszliśmy do miejsca, gdzie słońce zaczęło operować, postanowiliśmy zrobić krótką przerwę.
Po drodze liczyliśmy trochę na mniejsze zainteresowanie tym szczytem i okolicznymi zboczami, lecz gdy tylko doszliśmy do miejsca, gdzie dolina się rozszerzała – szybko przekonaliśmy się, jak błędne było nasze założenie ;). Ilość śladów zjazdowych może była mniejsza niż poprzedniego dnia, lecz znaleźć tu nietknięty kawałek dla siebie – było trudniej. Acz wykonalnie, jak się później okazało :).
Całkiem sprawnie udało się nam się wejść na szczyt, będąc pierwszym zespołem tego dnia na górze. Nawet obawialiśmy się trochę o naszą kondycję czy zmęczenie, ale widać kryzys jaki mieliśmy drugiego dnia wynikał w sporej mierze z operacji słońca, a nie z innych czynników. Stąd też mając jeszcze zapas czasowy, postanowiłem wzorem wczorajszego dnia zrobić dodatkowy zjazd. I nawet udało się kilka swoich linii założyć.
Gdy drugi raz wchodziłem na wierzchołek, w międzyczasie doszło kolejne kilkanaście osób, ale to byli już wszyscy skituryści tego dnia (nawet kilka osób spotkaliśmy dzień wcześniej na Gaishörndl).
Na drugi zjazd wybraliśmy podobną, ale położoną nieco obok, linię. Z kolei niżej udało się trafić na całkiem spore pola śnieżne, z nietkniętym śniegiem. Oj – wybornie się kręciło! I nawet udało się o nic nie zahaczyć ;). Niżej już było podobnie jak we wcześniejszych dniach – sporo śladów, które w zasadzie najlepiej było naśladować, by sensownie dojechać do dróżki czy raczej wąskiego szlaku. Potem już tylko „śmigiem” do wylotu doliny i po 4 i pół godziny meldujemy się przy aucie.
Mycie, przebieranie się na podróż, jakieś szybkie kanapki i w drogę. Oczywiście w międzyczasie pełne radości rozmowy i przypominanie sobie „puszystych” zjazdów i innych przyjemności skiturowych. Kolejny bardzo dobry dzień :).
Udało nam się spędzić bardzo dobre pięć dni w górach, realizując naszą ulubioną zimową pasję sportową jaką są skitury. Trafiliśmy na całkiem dobre warunki śniegowe, a jako że z góry założyliśmy pewne ramy dotyczące tras i naszych wymagań/oczekiwań – śmiało możemy powiedzieć, że wyjazd był udany w 100%.
Alpy Villgraten mają z pewnością znacznie więcej do zaoferowania zimą, jeśli tylko jest odpowiednio dobra ilość śniegu. Mam nadzieję, że jeszcze uda się tu wrócić, a Was zachęcam do odwiedzin tej okolicy, ponieważ idealnie nadaje się na zimową aktywność na skiturach.
Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :)
» https://buycoffee.to/beskidtrail