Pomysłów i planów na tegoroczny urlop było całkiem sporo. Oczywiście jedne mniej, drugie bardziej możliwe do zrealizowania, niemniej wspólnym czynnikiem je łączącym miało być poznanie nowych terenów na rower. I jakby nie patrzeć, główne założenie zostało co najmniej w dobrym stopniu zrealizowane (a już na pewno mamy pomysły jak i gdzie planować kolejne wyjazdy).

Wszystko to zaczęło się całkiem dobrze układać, nawet nasze przygotowania wyjazdowe pod względem kondycyjno-rowerowym było na przyzwoitym poziomie. Maj, czerwiec i połowa lipca to jednak w mojej branży top-sezon, więc wiele wolnego czasu nie miałem, a co się z tym wiązało, utrzymanie formy było mocno utrudnione. Mimo tego, a może właśnie dlatego, chcąc w końcu spędzić czas tam gdzie chcę, a nie tam gdzie muszę, zdecydowaliśmy się na wyjazd. Większość tras przygotowała Ola, trzymając się wypracowanych przez nas przez lata standardów ;). Generalnie jednak najwięcej nowych terenów poznaliśmy przeglądając mapy Google, a póżniej odwiedzając je na rowerze :).

Dzień #1: Okolice Graz – 88 km / 2050 m up

Podróżując w stronę słonecznych wybrzeży Chorwacji czy malowniczo piętrzących się pasm alpejskich, mijamy po drodze pomiędzy Wiedniem a Grazem mniejsze bądź większe wzniesienia. Mnie już one od dłuższego czasu nie dawały spokoju, i nawet tegoroczny długi weekend majowy miał być spędzony właśnie w tych okolicach. Pogoda jednak zdecydowała inaczej, więc obeszliśmy się smakiem (choć dzięki temu poznaliśmy lepiej pasmo pogórzy na wschód od Nowego Sącza). Teraz jednak, gdy mieliśmy już wstępnie wybrany kierunek naszego wakacyjnego urlopu, postanowiliśmy wykorzystać jedną z wcześniej zaplanowanych tras, która jak się później okazało, była naprawdę mocną i dobrą pętlą w okolicy.

Możliwości planowania tras jest całkiem sporo, więc wybór konkretnej pętli wydał się początkowo dość trudny. Postanowiłem więc skupić mniej więcej na bliskich okolicach Graz, by dojazd/powrót z autostrady był wygodniejszy. Do tego starałem się wjechać maksymalnie wysoko, by z góry móc lepiej zobaczyć okolicę. Stąd też za początek/koniec trasy obrałem miejscowość Gratwein-Straßengel, skąd udało się wytyczyć całkiem konkretną trasę. Zaparkowaliśmy przy kąpielisku, z którego nie omieszkaliśmy skorzystać po zakończeniu wycieczki.

Kilka solidnych podjazdów, szybkie zjazdy, dobre asfalty i znikomy ruch – to bez wątpienia główne zalety tych okolic. A dodatkowo widoki na nie tak odległe wyższe partie pobliskich Alp pozwoliły docenić bardziej tę okolicę. Śmiało możemy polecić ten teren nie tylko jako dobry przerywnik w podróży, lecz i obszar, gdzie można spokojnie spędzić co najmniej kilka dni na rowerze, zarówno szosowym jak i górskim. I z pewnością każdy z Was będzie zadowolony :).

Dzień #2: Tarvisio – Villach – 80 km / 1100 m up

Następną trasą „dojazdową” do zasadniczej części urlopowych planów była, w zamierzeniu, łatwa i przyjemna pętla z Tarvisio do Villach, przez przełęcz Korensko sedlo / Wurzenpaß (1072 m n.p.m.). Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o malowniczą dolinę z dwoma jeziorami Lago di Fusine, położonymi pod ścianami jednego z bardziej znanych szczytów Alp JulijskichMangartu (pod który nota bene można wjechać rowerem). I o ile część trasy włosko-słoweńskiej przebiegła nam bardzo sprawnie, o tyle na granicy SI/AT zostaliśmy zaskoczeni zamknięciem drogi, biegnącej do Villach, poniżej przełęczy, . Policjant wskazał na prowadzony remont drogi, jednocześnie mówiąc, że boczną drogą w lesie może udać nam się przejechać. Nie końca jednak było to zgodne z prawdą, i nie wgłębiając się w szczegóły, zaliczyliśmy najbardziej gravelowy zjazd w życiu, dodatkowo wzbogacony na koniec przejazdem po świeżo kładzionym lepiku, a potem asfalcie, przy głośnej aprobacie pracujących drogowców ;). Nasze opony po tym odcinku same chciały wyrzucić się do kosza…  Przez wiele kolejnych kilometrów trwało zrzucanie tego, co się nam poprzylepiało. Na szczęście – na koniec dnia, było już względnie dobrze, a opony aż tak mocno – jak zdawało się na początku – nie ucierpiały.

Przez przygody na zjeździe, niekoniecznie chciało nam się jechać dalej do Villach, lecz jakoś nas zmobilizowałem i udało się co nieco zobaczyć miasto. W nagrodę, powrotną trasę, pomimo że pod lekką górkę, jechaliśmy z wiatrem, więc bez większego wysiłku (poza wysoką temperaturą) udało się dotrzeć do Tarvisio (a skorzystaliśmy przy tym z fragmentu jednej z najpopularniejszych tras rowerowych przebiegających przez Alpy – Alpe Adria). 

I tak, pierwotnie lekka i przyjemna trasa, w zamyśle trochę jako coffee-ride, stała się całkiem poważnym wyzwaniem, szczególnie dla naszych rowerów.

Dzień #3: Grossglockner Hochalpenstraße – 74 km / 2600 m up

Kolejnego dnia mieliśmy w planach podróż i trasę już bliżej włoskiej Genui, lecz całkiem przypadkiem dzień wcześniej rano spojrzałem na prognozy pogody dla jednej z alpejskich tras, położonych w Austrii, które co najmniej od dwóch lat chodziły mi po głowie. W czerwcu tego roku odwiedziłem jej część,  będąc w pracy, jadąc z grupą autobusem, więc tym bardziej chciałem ją przejechać na rowerze. Mowa oczywiście o przepięknie wybudowanej i poprowadzonej Grossglockner Hochalpenstraße.

Do połowy dnia biłem się z myślami czy i jak powiedzieć o tym pomyśle Oli, więc użyłem jedynie słusznego argumentu: będą świstaki na wyciągnięcie ręki i ogólnie kwiatki, łąki pachnące i widoki :). Te argumenty biją wszystkie cyferki, kąty, kilometry ;). Cel został osiągnięty :).

Zawróciliśmy więc z Włoch, i na nocleg pojechaliśmy do Austrii, by rankiem z miejscowości Heiligenblut Aichhorn rozpocząć zmagania z kolejnym celem naszego urlopu.

Krótki odcinek rozgrzewkowy i od razu za Heiligenblut am Großglockner rozpoczął się mocny podjazd! Nie do końca przygotowaliśmy się na dość sztywne podjazdy, które doprawdy, rzadko stawały się jednocyfrowe. Dodatkowo moje samopoczucie tego dnia, pomimo ogólnej euforii co do trasy jak i otoczenia, nie do końca sprzyjało pokonaniu trasy.

Pierwszym celem, po którym już chciałem kończyć trasę, była przełęcz Hochtor (2504 m n.p.m.). Jakoś udało się dotrzeć, a ponieważ sił jeszcze w nogach trochę było, postanowiliśmy pojechać dalej i zdobyć najwyższy punkt tej trasy –Edelweißspitze (2572 m n.p.m.). Kolejny odcinek jechało się już lepiej, więc i morale wzrosło. Po dotarciu na szczyt otrzymaliśmy wspaniałą nagrodę w postaci niesamowitego spektaklu chmur wijących się w dolinie, majestatycznych lodowców niemal na wyciągniecie ręki i cudnie poprowadzonej drogi, która idealnie doprowadziła nas na górę.

Po odpoczynku i smacznym posiłku w restauracji poniżej, w zasadzie mieliśmy już w planie tylko zjazd do auta. Wszak już całkiem sporo kilometrów mieliśmy już w nogach, a i pokonane przewyższenie nie było małe. Na rondzie w połowie zjazdu, ponownie przedyskutowaliśmy sprawę dalszej i trasy, a argument świstaków (które wcześniej niekoniecznie chciały nam się pokazać) przeważył szalę – jedziemy jeszcze do Kaiser-Franz-Josefs-Höhe., czyli drugiego odgałęzienia Großglockner Hochalpenstraße.

Ten odcinek już znałem z pobytu w czerwcu, i choć jechałem go w autobusie, to wiedziałem, że w większości jest prowadzony znacznie przyjaźniej i jedynie końcowy odcinek jest bardziej wymagający. Dodatkowo popołudnie już pięknie rozpogodziło dzień, ruch na drodze znacznie się zmniejszył, więc tym bardziej przyjemnie pokonywało się podjazd. I było warto – świstaki dopisały, lodowiec odhaczony a kawka na tarasie widokowym miło ukoiła zmęczony organizm. Dodatkowo radość z wjechania i pokonania wcześniej doświadczanych słabości, zdecydowanie nas podbudowała.

Oj, mogliśmy długo tam siedzieć i patrzeć na otaczające nas góry (i świstaki), lecz jakby nie było, czekał nas jeszcze całkiem długi zjazd, więc po odpoczynku i krótkiej regeneracji, zaczęliśmy powrót. Myśleliśmy, że będzie znacznie chłodniej, lecz promienie słońca idealnie oświetlały naszą drogę i zbocze, po której prowadziła, dzięki czemu w ciepełku zjechaliśmy aż do Heiligenblut. Dopiero niżej w dolinie dopadł nas lekki chłód, lecz w trakcie pakowania rowerów, kąpania, itp. spraw, od razu zrobiło nam się cieplej, na duchu także :).

Piękny to był dzień! Trafiła nam się idealna pogoda, a łąki pachniały doprawy mocniej niż w niejednej kwiaciarni. I o ile zachwycanie się kwiatkami to u Oli standard, to spotkany ich ogrom i zapach także i mnie wprawiły w podziw. Z kolei spektakl chmur w pierwszej części dnia był imponujący!

Dzień #4: Sirmione – 13 km / 80 m up

Po trzech dniach dość intensywnej jazdy, przyszedł czas na odpoczynek, a przede wszystkim na przejazd do docelowej okolicy, gdzie mieliśmy spędzić kolejne dni. Rzadko korzystamy z włoskich autostrad, lecz spora odległość i czas zadecydowały o wyborze takiej drogi, by sprawniej pokonać czekający nas odcinek.

Nie omieszkaliśmy jednak zrobić sobie krótkiej przerwy „w trasie” i odwiedziliśmy jedną z najbardziej urokliwych  miejscowości nad jeziorem GardaSirmione. Miasteczko pełne historycznych zabudowań, ciasnych uliczek, bujnej śródziemnomorskiej roślinności, pamiętające czasy Cesarstwa Rzymskiego z pewnością zachwyci niejednego. Zdecydowanie warto poświęcić choć kilka godzin, by pospacerować po tym mieście, usiąść w jednej z dziesiątek knajpek, napić się wybornej kawy i oczywiście popływać w jeziorze Garda, które oblewa miasto niemal z każdej strony.

Naszym celem tego było dojechanie do miejsca, gdzie rozpoczniemy kolejną wycieczkę rowerową, czyli na przełęcz Passo del Tomarlo, która położona jest już w Apeninach Liguryjskich. Po przejechaniu Niziny Padańskiej zaczęliśmy się sukcesywnie wznosić, mijając kolejne miejscowości po drodze, a im cel był bliżej, tym trasa stawała się coraz bardziej kręta. Odcinek między Ferriere a przełęczą (przez Selvę) był tak kręty, że czasem przód auta był już na skręcie w lewo, a tył jeszcze skręcał w prawo ;). Tym bardziej cieszę się, że rowery jeździły z nami wewnątrz auta, a nie na haku (który też mieliśmy ze sobą, wykorzystując go jednak rezerwowo do krótkich przejazdów), ponieważ wielokrotnie można było przez uskok w drodze czy nierówność zahaczyć o coś.

Późnym wieczorem udało się dotrzeć na miejsce i po krótkiej, acz intensywnej burzy, która przeszła w nocy, ranek przywitał nas pięknym słońcem i nietuzinkowym krajobrazem.

Dzień #5: Apeniny Liguryjskie – 71 km / 1880 m up 

Pomimo, że nocowaliśmy na wysokości ponad 1400 m n.p.m., dość szybko rano zaczęło się nam robić ciepło. Wiedzieliśmy jednak, że na dziś nie były prognozowane żadne burze, więc niespecjalnie szybko wyruszyliśmy na trasę.

Mało kiedy rozpoczynamy wycieczkę od zjazdu, lecz tym razem priorytetem było dobre miejsce noclegowe, więc na początku mieliśmy przed sobą bardzo przyjemny, długi fragment w dół. Po drodze mijaliśmy wielu kolarzy (pewnie też dlatego, że była to sobota), więc tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie tylko my na szosie odwiedzamy te góry.

A trzeba przyznać, że Apeniny Liguryjskie, te znajdujące się dalej od wybrzeża, mają swój ciekawy, sielsko-wiejski klimat. Szczególnie, że mniej więcej połowa tras wytyczona była poza głównymi drogami. Było to co prawda nieco kosztem nawierzchni pod kołami, lecz na podjazdach nie miało to aż takiego znaczenia (były odcinki o słabszej jakości asfaltu, lecz bez dramatów). Natomiast na najciekawszych podjazdach i zjazdach, udało nam się trafić na bardzo dobre drogi.

W dzień temperatury ponownie sporo przekraczały 30 st C, stąd cieszyliśmy się z każdego odcinka trasy prowadzącego w cieciu drzew. Mogliśmy też od czasu do czasu liczyć na powiewy wiatru, który szczególnie na otwartych przestrzeniach, działał bardzo kojąco :).

Co można napisać o samym przebiegu trasy? Otóż na pewno nie będziecie niepokojeni rykiem silników samochodów czy motorów. Możecie liczyć na całkiem miłe oku widoki, lecz skala na pewno nie ta, co w Alpach. Drogi zazwyczaj mają co najmniej dobrą, a w większości przebiegu, bardzo dobrą nawierzchnię. A czy warto? Myślę, że tak – by poznać nowe okolice, by cieszyć się spokojną jazdą bez gwaru. No i oczywiście możecie liczyć na solidne podjazdy i spokojne (przez to, że bardzo kręte!) zjazdy :).

Dzień #6: Passo della Forcella, Lago di Giacopiane, Passo dei Ghiffi & Passo del Bocco – 86 km / 2350 m up

Kolejna trasa w Apeninach Liguryjskich, jaka była nam dane przejechać, już można bliżej nazwać pod względem celów, które udało nam się zdobyć. Ponownie od rana gorąco, ukojenie jedynie w cieniu drzew i przy powiewach wiatru. Mimo to okolica, którą odwiedzaliśmy, bardzo przypadła nam do gustu i ponownie przebieg trasy idealnie wpisał się w schemat: w górę miejscami gorsza nawierzchnia, ale za to w dół wybornie!

Zaliczyliśmy 3 całkiem niezłe podjazdy. Pierwszy prowadzący mocno lokalnymi dróżkami, za to pełnymi spokoju, cienia i dającego się odczuć klimatu włoskiej prowincji.

Drugi podjazd prowadzący do Lago di Giacopiane, był ciekawą odskocznią od główniejszych dróg. Wąsko (droga z ograniczonym ruchem samochodowym), bardzo widokowo i przede wszystkim z bardzo urokliwie położonym jeziorem zaporowym na końcu trasy. I już nawet chciałem się w nim wykąpać, lecz na miejscu szukając jakichś dodatkowych informacji o nim, dowiedziałem się że dzień przed nami utopił się w nim młody sportowiec, prawdopodobnie zabrany pod wodę przez jakiś wir. Tym samym odpuściłem pomysł. Jako ciekawostkę warto podać, że znad zbiornika, w pogodny dzień można zobaczyć Korsykę!

Trzeci podjazd – na Passo del Bocco (956 m n.p.m.), nawet już pomijając zmęczenie i skwar, był najtrudniejszy tego dnia. Szczególnie ostatnie trzy kilometry trzymały nachylenie do samego końca. Druga połowa podjazdu, to oczywiście także coraz lepsze widoki, które bez wątpienia były najrozleglejsze tego dnia i w zupełności warte były trudów podjazdu. Na przełęczy obiecaliśmy sobie solidny obiad wiedząc, że później czeka nas już tylko zjazd. Trochę się zawiedliśmy, bo oferta gastronomiczna okazała się dość skromna, lecz mimo to udało się zjeść jakieś smażone mięso i frytki, które z bąbelkami smakowały wyśmienicie. Sam bar prowadzony jest za to przez bardzo międzynarodową i ciekawą ekipę. 

Posileni, wypoczęci rozpoczęliśmy jeden z najlepszych zjazdów tego wyjazdu – szybki, szeroki i o doskonałej nawierzchni, który był idealnym zwieńczeniem bardzo dobrej trasy.

Dzień #7: Rapallo i Portofino – 24 km / 200 m up 

Mając za sobą kolejne dwie całkiem dobre i mocne wycieczki, postanowiliśmy nieco odpocząć i w końcu nacieszyć się urlopem o jakim większość myśli, czyli poleżeć na plaży. Nam oczywiście szybko nudzi się taki tryb wakacyjny, więc z góry założyliśmy, że tego dnia jednak uruchomimy nasze rowery, by pozwiedzać dwa nadmorskie miasta: Rapallo i Portofino.

Trafiając na środek wakacji, gdy jest wyjątkowo tłoczno dosłownie wszędzie: na drogach, plażach czy parkingach, poruszanie się za pomocą roweru w tego typu miejscach jest idealnym rozwiązaniem. Zapakowaliśmy więc konieczne atrybuty kąpielowe do kieszonek przy rowerze i ruszyliśmy na zwiedzanie. Oba miasta, o typowo nadmorskim klimacie poza tłokiem robią miłe wrażenie. Rapallo znacznie większe i co się z tym wiąże, panuje tu także większy ruch i gwar. Portofino to z kolei skromne miasteczko na końcu cypla, do którego prowadzi jedna droga, z której można podziwiać piękne wille wybudowane tuż przy wybrzeżu, bogate jachty cumujące w pobliskiej zatoce oraz oczywiście niewielkie plaże, gdzie zagęszczenie turystów śmiało można porównać do polskiego Bałtyku w sezonie. Nam oba miasta się spodobały, lecz nie jest to nasz klimat, w którym moglibyśmy spędzić więcej niż kilka godzin. Stąd też skorzystaliśmy z gościnności jednej z plaż, pływając i opalając się nieco, by po godzinie myśleć już powrocie w bardziej ustronne i cichsze miejsca.

Wieczorem pojechaliśmy jeszcze w okolice startu naszej kolejnej wycieczki. Taki dzień też był nam bardzo potrzebny, ponieważ rano nie musieliśmy ścigać się z szybko rosnącą temperaturą. Na spokojnie zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie, wplatając w to relaks na plaży i przyjemnie odpoczęliśmy w trakcie krótkiej wycieczki. 

Dzień #8: Parco Naturale delle Capanne di Marcarolo – 81 km / 2050 m up 

Zwiedzanie rowerem Parco Naturale delle Capanne di Marcarolo jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Przede wszystkim należy wyposażyć się w odpowiednie zapasy wody (co przy upalnym i słonecznym dniu ma ogromne znaczenie), ponieważ mało jest/nie ma miejsc, gdzie tę wodę można uzupełnić. A ja nieświadom tego, dołożyłem jeszcze w pierwszej połowie przełęcz, która może i jakimś celem była, lecz czy warta by ją zdobyć – uczucia mieliśmy mieszane ;).

Na początku trasy całkiem przyjemnie zdobyliśmy Passo della Bocchetta (772 m n.p.m.). Podjazd dobrze wszedł, a druga jego część była interesująca pod względem krajobrazowym, a przy samej przełęczy, kilka metrów powyżej niej, znajduje się dodatkowy punkt widokowy z gigantyczną ławką.

Kolejna przełęcz – Passo della Castagnola (590 m n.p.m.) jak wcześniej wspomniałem, poza pokonaniem tam i z powrotem 300 metrów podjazdu, o bardzo dobrej nawierzchni, niczym poważniejszym nas nie zachwyciła.

Gdy wróciliśmy do planowanej trasy, z każdym kolejnym kilometrem krajobraz nabierał specyficznego, dzikiego charakteru włoskiego interioru.

Pokonawszy niewielkie, acz wymagające siodełko, dojechaliśmy do Bosio, miasta, wokół którego rozciągały się hektary winnic. Mocno pofalowany teren, urozmaicony polnymi dróżkami, z każdym metrem w górę stawał coraz bardziej wypalony  przez słońce.

Gdy jednak wjechaliśmy na najwyższy trawers Monte Lanzone, zaczęliśmy się czuć jak na jakieś wyspie kanaryjskiej czy innym Teide. Surowość okolic wywarła na nas ogromne wrażenie. A droga prowadząca na przełęcz Passo di Prou Nercu (840 m n.p.m.) to już niemal kosmos. Zupełnie nas to zaskoczyło, tj. nie spodziewaliśmy się tego typu krajobrazu, roślinności i ogólnie wizualnie było mocno, naprawdę mocno!

Nie wspomniałem jeszcze, że ostatnią możliwość uzupełnienia bidonów mieliśmy na tej bonusowej przełęczy, która przypadkiem stała ostatnią (dosłownie) deską ratunku przed odwodnieniem. Stąd też po wjechaniu na ostatnią przełęcz, nie ociągaliśmy  się zbytnio, tylko czym prędzej chcieliśmy dostać się do jakiejkolwiek cywilizacji z czynnym sklepem czy barem. I… jak się okazało, takie przyjemności mieliśmy dopiero we własnym samochodzie, gdzie były zapasy płynów i jedzenia. Uff, udało się. Oczywiście zawsze można poprosić napotkanych mieszkańców, o ile kogokolwiek uda się zobaczyć na tym odludziu. 

Bez wątpienia była to najpiękniejsza, najbardziej zjawiskowa trasa jaką przejechaliśmy w Apeninach Liguryjsko-Piemonckich. Czy ją polecamy? Zdecydowanie! I bez wątpienia warto szukać tam swoich tras, bo jest tam co robić i gdzie jeździć, a okolice pod względem trudności, podjazdów, widoków i oczywiście zjazdów, powinny zaspokoić co bardziej wymagających kolarzy.

Dzień #9: Passo San Marco – 88 km / 2050 m up

Nasyciliśmy się nadmorskim klimatem oraz urokami tamtejszych gór, zatem nasze plany zaczynają zmierzać ku drodze powrotnej do domu. Przed nami jednak jeszcze kilka dni urlopu, więc oczywiście zamierzamy je wykorzystać maksymalnie aktywnie. Przejeżdżamy więc przez Mediolan w okolice jeziora Como, by zatrzymać się w Colico-Piano. O samej okolicy chyba nie ma co się nadto rozpisywać, bo wielu amatorów wszelakiej turystyki kojarzy to miejsce, i jeśli jeszcze tam nie byli, to pewnie prędzej czy później je odwiedzą :).

My tego dnia podjęliśmy decyzję, by zdobyć jedną z piękniejszych przełęczy w okolicy – Passo di San Marco (1985 m n.p.m.). Co prawda nie udało się zrealizować pętli (choć ta już jest zaplanowana na kolejny wyjazd w te okolice), to i tak trasa wywarła na nas ogromne wrażenie.

Droga na przełęcz to przede wszystkim doskonała nawierzchnia, idealnie przyjazne – choć z trudniejszymi chwilami – nachylenie i widoki, które z każdym pokonywanym metrem – cieszyły nas coraz bardziej. A do tego niewielki ruch motocyklowo-samochodowy – niemal sielanka szosowa :).

Sama przełęcz nie obfituje zanadto w jakąś infrastrukturę (choć w trakcie naszego pobytu była realizowana jakaś budowa), więc postanowiłem jeszcze zjechać 2 kilometry do schroniska, przy okazji uzupełniając wodę do bidonów. Dobrze, że zanadto nie rozsiadałem się na miejscu, ponieważ czekał mnie powrót na przełęcz i pokonanie kolejnych dwustu metrów w górę, które były zdecydowanie bardziej wymagające, niż podjazd z drugiej strony. Na górze było całkiem ciepło, szczególnie gdy wyszło pełne słońce, więc tym bardziej przyjemnie odpoczywało się, a rozległe widoki pozwalały zapomnieć o wysiłku włożonym w podjazd.

Zjazd był już czystą przyjemnością – trzeba było tylko umiejętnie hamować, ponieważ wiele zakrętów było niewidocznych, a nawet niewielkie skręty wymagały uwagi, by nie przestrzelić swojego pasa. Po dotarciu na dół, poczuliśmy niebywały skwar, który na górze był nam zupełnie obcy. Czym prędzej więc dojechaliśmy na parking w Colico, skąd rozpoczynaliśmy trasę, i udaliśmy się na miejsce noclegu, które było położone kilkaset metrów wyżej, a co ważniejsze – w cieniu drzew. No i tuż obok był doskonały, bardzo rześki potok, z niewielkim sztucznym wodospadem, przy którym idealnie można było się schłodzić i zregenerować :).

Dzień #10: Colico – 21 km / 260 m up

Będąc nad jeziorem Como nie można choćby jednego dnia nie spędzić na poznaniu wybrzeża i jego urokliwych zakątków. Szczególnie mniejsze, rzadziej odwiedzane miejscowości i wioski, z pewnością na to zasługują.

My najpierw wybraliśmy się na krótką wycieczkę na półwysep Olgiasca, gdzie znajduje się mała, bardzo ciekawie położona wioska – Olgiasca – o wyjątkowo ciasnych i urokliwych uliczkach, gdzie nawet rowerem trudno było przejechać. Poza samą wioską, odwiedziliśmy  także opactwo cystersów Santa Maria di Piona, do którego prowadzi brukowa droga (średnia na szosę, ale jak się chce, to się da 😉 ).

W drodze powrotnej nie omieszkaliśmy także zwiedzić lepiej samego Colico, a na koniec popołudnia, zakosztować kąpieli w jeziorze i odpocząć nieco na zielonym skwerze tuż przy wodzie.

Dzień #11: Passo dello Spluga – 82 km / 2490 m up

Trasa pierwotnie nie wchodziła w harmonogram, lecz w naszym przypadku gdy tylko pogoda i siły sprzyjają, staramy się wykorzystywać okazję, i dodatkowo zmotywowani zdjęciami z przełęczy, postanowiliśmy wjechać na Passo dello Spluga (2113 m n.p.m.).

Początek trasy, zapewne jak większość kolarzy, zaplanowaliśmy z włoskiej Chiavenny. Czasu na rozgrzewkę w zasadzie nie było za wiele, bo niemal od razu zaczął się podjazd. I tak w zasadzie, z niewielkimi spokojniejszymi odcinkami, trwał do samej góry.

W trakcie przejazdu jedzie się przez kilkadziesiąt serpentyn, a mniej więcej na wysokości 1450-1600 m n.p.n. inżynieria drogowa dokonała niemalże cudu, wdzierając się drogą w zbocze licznymi tunelami, galeriami i zawieszonymi nad przepaścią fragmentami, oczywiście nie zapominając przy  tym o zakrętach nierzadko większych niż 180 st. Tak wyjątkowych i skomplikowanych dróg w Alpach jest doprawdy niewiele, a niech smaku doda fakt, że wspomniany odcinek jest tak ciasno skradziony górom, że większe samochody nie mają tam czego szukać. Owszem, niewielki kamper czy bus przejedzie, lecz czeka go doprawdy męka (Stelvio przy tym to pryszcz 😉 ).

Gdy pokonaliśmy ponad 1000 metrów podjazdu, krajobraz zaczął nabierać charakteru, a kolejne odcinki tylko potęgowały pozytywne wrażenia. Po dotarciu do jeziora Lago di Montespluga mogliśmy już delektować się wysokogórskimi klimatami,  które bliższe są naszym sercom, niż te nad morzem (choć te ostatnie też wywarły na nas spore wrażenie).

Ostatnie 200 metrów podjazdu w tych okolicznościach przyrody było już tylko formalnością. Pomimo, że wciąż nie było łatwo, to jednak otoczenie mocno dopingowało. Passo dello Spluga przywitało nas zachwycającym widokiem na szwajcarską stronę. A z racji, że pogoda i forma tego dnia nie budziła zastrzeżeń, postanowiłem (trochę planując to już wcześniej w głowie), zjechać na drugą stronę, na symboliczną kawę :).

Oj, jakież to było doskonałe! Cudowny zjazd po doskonałej drodze, z niebywale precyzyjnie poprowadzonymi serpentynami. Życzę każdemu takich dróg :). Po zjechaniu do Splügen, udało mi się nabrać wody, napić się smacznej kawy w jednym z lokalnych barów i nieco odpocząć. Przede mną wszak powrót na przełęcz czyli bonusowe  zdobycie 650 metrów. Wiedziałem jednak, że bez większej spiny mogę jechać, ponieważ Ola na spokojnie w międzyczasie delektowała się jednym z deserów (włoskim affogato) w restauracji nad Lago di Montespluga.

O dziwo, podjazd udało się pokonać w bardzo przyzwoitym, jak na mnie,  czasie i w niespełna godzinę z powrotem zameldowałem się na przełęczy. Pogoda nawet stała się bardziej fotogeniczna, więc nie omieszkałem tego wykorzystać, i uwieczniłem jeszcze kilka kadrów zarówno w górnej części zjazdu, jak i poniżej.

Przełęcz, szczególnie od strony szwajcarskiej, jest niebywale urokliwa i wręcz  można by nazwać ją wzorcową pod względem podjazdowo-krajobrazowym. Po stronie włoskiej górny odcinek jest bardzo ładny, a środek, ze wspomnianymi rozwiązaniami drogowymi, wręcz irracjonalny. Całość zdecydowanie jest obowiązkowym punktem do zrealizowania będąc w okolicy. I nawet długość podjazdu tak nie dobija, ponieważ przez cały czas na trasie „coś się dzieje”, co nie pozwala popaść w marazm :).

Aaa, i bym zapomniał – koniecznie znajdźcie czas na spacer po Chiavennie – bardzo warto!

Dzień #12: Kaunertaler Gletscherstraße 80 km / 2000 m up

Nasz urlop dobiega już końca, więc by zakończyć go z przytupem, po kilku godzinach od wyjazdu z Włoch i przejazdu przez fragment Szwajcarii (spektakularne wręcz okolice St. Moritz), zatrzymujemy się jeszcze na noc w austriackim Prutz. Można się więc domyślać, że jedynie słuszny cel, jaki można stąd zdobyć to lodowiec Kaunertal czyli przejazd Kaunertaler Gletscherstraße.

Nie przepadam za trasami, które nie tworzą pętli, lecz są miejsca, gdzie nie da się inaczej. Tak właśnie jest w przypadku tej wycieczki. Na szczęście zarówno na podjeździe jak i zjeździe, można z innej perspektywy spojrzeć na pewne fragmenty trasy czy zobaczyć nieco inne rzeczy.

Z pewnością sporą atrakcją w trakcie przejazdu jest pokonywanie kilku pięter górskich, gdzie w bardzo interesujący sposób można zobaczyć różnice między nimi i zmiany w roślinności, jakie zachodzą na poszczególnych wysokościach. Dolina, którą jedziemy, sama w sobie też jest ciekawa, i zawsze można coś wartościowego wypatrzyć, by znaleźć siły na pokonanie kolejnego odcinka.

Po około 20 kilometrach dojeżdża się do sztucznego jeziora, gdzie można zrobić sobie przerwę na przejazd czy spacer przez zaporę. Następnie czeka pokonanie ponad 5 kilometrów wzdłuż tego zbiornika wody, za którym zaczyna się zasadniczy podjazd.

W oddali ładnie prezentuje się seria kilku serpentyn, po pokonaniu których można powoli rozglądać się za naszym celem, którym jest parking przy stacji narciarskiej na wysokości 2750 m n.p.m. Wraz ze wzrostem wysokości, otoczenie z każdym metrem robi się coraz bardziej surowe, by na końcu składać się niemalże tylko z kamieni i płatów śniegu. Gdzieniegdzie tylko przebija się uboga roślinność – ot, typowy charakter polodowcowego kotła.

Na miejscu jest obszerna restauracja, gdzie można zjeść smaczne rzeczy z widokiem na lodowiec, odpocząć popijając kawkę czy radlera. Sam teren wokół raczej nie jest zbyt urokliwy, ponieważ resztki śniegu, niewielkie połacie lodowca i infrastruktura czekająca na lepsze czasy/zimę/śnieg, sprawiają dość przygnębiające wrażenie. Myślę, że w takich miejscach (również na Grossglockner Hochalpenstraße), widać doskonale, jak na przestrzeni minionych, nie tak odległych lat, zmienia się klimat.

Nie spieszyło się nam zbytnio ze zjazdem, który był bardzo szybki i stosunkowo wygodny, ponieważ dobra pogoda i widoki cały czas były po naszej stronie. Finalnie, dopiero po godzinie, jak dotarliśmy na parking w Prutz, zaczęło przelotnie padać, lecz my byliśmy już spakowani i przygotowani na drogę powrotną do domu.

Trasa  Kaunertaler Gletscherstraße bez wątpienia warta jest trudów jej pokonania – blisko dwa tysiące metrów w górę, oraz 80 kilometrów w obie strony może zmęczyć, lecz wysiłek będzie w pełni wynagrodzony, gdy tylko zameldujecie się na tarasie widokowym pod lodowcem.

Pogodę podczas naszego urlopu mieliśmy chyba aż za dobrą. Generalnie było gorąco; temperatury w dzień zawsze przekraczały 30 st C, a w nocy rzadko spadały poniżej 20 st C. Na szczęście jadąc na rowerze można liczyć na trochę chłodzących powiewów wiatru, więc jest nieco lepiej. Natomiast bez wątpienia podjazdy kosztowały nas więcej trudu niż zazwyczaj, a zjazdy nie zawsze dawały odpoczynek (zwracam uwagę na krętość dróg, która wymagała od nas stałej koncentracji oraz częstego dohamowywania skrętów, nie mówiąc o pełnych zakrętach).

Udało nam się poznać i zobaczyć kilka nowych rejonów gór i wybrzeża, które bez wątpienia same w sobie mogłyby być celem na co najmniej tygodniowy wyjazd. Naszym celem było ich ogólne poznanie, co wg nas się udało. Wiemy już, że będą one celem kolejnych wyjazdów, ze szczególnym uwzględnieniem pogranicza włosko-szwajcarskiego.

Zachęcamy do skorzystania z naszych tras, które można pobrać ze Stravy (linki powyżej). Myślę, że są one rozsądnie zaplanowane, a cyferki każdy jest sam w stanie przenieść na swój grunt rowerowy. Ponadto większość z nich można w logiczny sposób modyfikować.

A jeśli chcesz wspomóc naszą działalność i dzielenie się dobrymi pomysłami na wycieczki, postaw nam kawę :).


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

2 thoughts on “Austriacko – włoski urlop rowerowy

  1. Cudo, jak zawsze. Nigdy nie wyjdę z podziwu waszych tras. Piękne zdjęcia. I oczywiście mega szacun za te przewyższenia. Matko! Toż to trzeba mieć nogi ze stali.

    1. Kasia, dzięki za ciepłe słowa:).
      Jak już gdzieś coś planujemy,to chociaż sami dla siebie chcemy, by było ładnie. A jak przy okazji możemy się tym podzielić z innymi – jest nam podwójnie miło .

      Twoje trasy i wyjazdy także są bardzo barwne i ciekawe. I nie mów że nie wymagają kondycji, bo wycieczki które przemierzasz z pewnością też do łatwych nie należą .

      Pozdrawiamy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *