Tegoroczny urlop planowaliśmy już prawie od ubiegłego lata/jesieni, kiedy to w międzyczasie dochodziły kolejne inspiracje tras do przejechania. Kilka „pewnych” rund chcieliśmy bardzo przejechać, a pozostałe miały być uzupełnieniem (co wcale nie znaczy, że gorszym) całego wyjazdu. Finalnie połączyliśmy pewne klasyki, które sam miałem w planach by je wcześniej czy później przejechać, z tymi, które Ola znalazła i zaplanowała w międzyczasie. Do tego dodaliśmy parę wspólnych celów i tak oto powstał „ramowy program”. Oczywiście pogoda miała zagrać tu główną rolę, ponieważ od niej w pełni uzależnialiśmy powodzenie i kolejność przejechania poszczególnych tras.

#1: Flüelapass & Albulapass

Ranek w Szwajcarii przywitał nas dość chłodno – temperatura była daleka od letniego urlopu: 7 stopni to jednak dość rześko! Na szczęście w Zernez, gdzie rozpoczynaliśmy wycieczkę, było słonecznie, i dzięki temu przebieranie się i start tak nie bolały.

Pierwsze kilometry były lekkim zjazdem do Susch – w sam raz by rozruszać nogi i lekko się dogrzać. A po tym odcinku już czekał nas zdecydowany, nielekki podjazd na pierwszą przełęcz naszego urlopu – Flüelapass (2383 m n.p.m.). Nie trzeba chyba nikomu mówić, że już od samego początku krajobraz wprowadził nas w wyśmienity nastrój, i nawet ta niska temperatura tak nie przeszkadzała. Choć przyznam, że na ostatnich kilometrach przed przełęczą, nawet delikatne podmuchy wiatru mocno wyziębiały.

Na górze udało się nieco odpocząć – i w bardzo dobrym nastroju rozpocząć zjazd. Oczywiście wcześniej ubraliśmy nogawki/rękawki i wiatrówki, by móc we względnym komforcie termicznym pokonać długi i szybki zjazd do Davos.

Miasto znaliśmy z medialnych doniesień jako zimowy kurort czy centrum konferencyjne, więc spodziewaliśmy się większego „wow” po jego obejrzeniu. A tymczasem wyglądało bardzo przeciętnie, nawet stwarzało wrażenie na wpół opuszczonego. Kupiliśmy więc tylko małe co nieco i kontynuowaliśmy nasz przejazd w dół doliny, aż do Alvaneu Bad. Po drodze mieliśmy jeszcze dwa krótkie, acz mocne podjazdy. Weszły jednak całkiem nieźle, przy już przyjemnej temperaturze i wspaniałych widokach.

Kolejną krótką przerwę zrobiliśmy w Filisur, uzupełniając wodę i przygotowując się na długi podjazd na kolejną przełęcz. Trzeba przyznać, że droga jest bardzo ciekawie poprowadzona, często przeskakuje z jednego na drugie zbocze, a poszczególne progi doliny pokonuje z wyjątkową fantazją. Nota bene linia kolejowa, która również prowadzi w górę,  także prowadzona jest w urozmaicony sposób ;). 

Albulapass (2312 m n.p.m.) zdobywamy całkiem przyjemnie – podjazd jest raczej spokojny, choć wcale nie łatwy, ale nie ma jakichś wyjątkowo trudnych czy długich stromszych odcinków. Po drodze oczywiście postoje na zdjęcia i próba „polowania” na świstaki, które z dala niespecjalnie się nami przejmowały, ale gdy tylko chciało się do nich podejść – od razu chowały się do norek.

Przełęcz zrobiła na nas spore wrażenie, ale jeszcze większe zjazd w jej pierwszej połowie – Ogromna, szeroka, lekko nachylona dolina zjawiskowo prezentowała się w otoczeniu skalistych i  ubogich w szatę roślinną szczytów. Zjazd niemal nie miał końca… 

Po zjechaniu w dolinę, na krótko przytrzymał nas jeszcze na przejeździe kolejowym czerwony pociąg Kolei Retyckich, a potem już tylko 20 kilometrów, niemal cały czas w dół, do Zernez, skąd zaczynaliśmy trasę. 

Dobrze, że druga część dnia była cieplejsza od poranka, bo na górze miałem mieszane myśli co do powodzenia przejazdu całej trasy. Na szczęście słońce rozgrzało nieco powietrze, dzięki czemu cała trasa zostaje w pamięci jako znakomita runda, o zjawiskowych widokach i świetnej trasie.

 

#2: Gavia & Mortirolo

Idąc za ciosem, kolejnego dnia stawiamy sobie poprzeczkę „ciut” wyżej. Jeszcze poprzedniego dnia po przejechanej trasie, jedziemy przez Livigno do Bormio, gdzie nocujemy, a rano chcemy zrobić jedną z najbardziej klasycznych amatorskich pętli tego świata ;).

Wyspani, prawie wypoczęci, startujemy rano w kierunku przełęczy Gavia (2621 m n.p.m.). Słońce próbuje nieśmiało rozgrzać rześki poranek. My jednak niewzruszeni, zdobywamy kolejne kilometry podjazdu. W Santa Caterina krótki rest i rozpoczynamy właściwą wspinaczkę. Już pierwsze serpentyny dają odczuć powagę trasy, więc nie atakujemy ich siłą, ale spokojem. I tak już w zasadzie do samego końca. A z każdym zdobytym metrem w górę – jest tylko piękniej i bardziej majestatycznie. Mamy też to szczęście, że jedziemy tę trasę poza weekendem i u schyłku wakacji, więc ruch zmotoryzowanych jest stosunkowo nieduży.

Gavię wjeżdżałem już robiąc tę pętlę w drugą stronę, więc chciałem zabrać się za nią i w tym kierunku. Przyznam, że oba podjazdy są konkretnymi przedsięwzięciami rowerowymi, lecz mam wrażenie, że północny wariant jest bardziej urozmaicony, z kolei widokowo południe dominuje.

W schronisku na przełęczy zasłużona kawa i ciacho. Zakładamy cieplejsze ubrania do zjazdu i zaczynamy delektować się wspaniałym spektaklem chmur, które tego dnia częściowo spowiły okoliczne szczyty. Jest wprost cudownie! Zdecydowanie jest to jedna z najpiękniejszych alpejskich przełęczy!

Po zjechaniu do Ponte di Legno, zdejmujemy cieplejsze rzeczy, zjadamy po kawałku pizzy i kontynuujemy zjazd do Incudine, skąd rozpoczynamy podjazd na drugą tego dnia przełęcz – Passo del Mortirolo (1852 m n.p.m.). Od samego początku nie ma lekko, ale i tak najtrudniejsze fragmenty zaczynają się nieco później, z dominacją końcowego odcinka, który wiedzie serpentynami. Na dole palące słońce daje się we znaki, ale już kilkaset metrów wyżej jest znacznie przyjemniej, a cień drzew daje osłonę.

Miałem obawy co do tego podjazdu, ponieważ zjeżdżając go wcześniej, zapamiętałem go jako bardziej trudny. A tu „tylko” kilka fragmentów dało się we znaki. Na górze czekam chwilę na Olę, i delektuję się spokojem oraz podziwiam okolicę. Ruch niemal znikomy, więc okazja ku temu przednia.

Zjazd jest już poważniejszym wyzwaniem, ponieważ są bardzo strome, a co za tym idzie, szybkie odcinki, więc trzeba ostrożnie pilnować prędkości i trzymać się swojego pasa (co i tak nie zawsze daje szanse na niezderzenie się z jakimś zmotoryzowanym, który uważa, że ma całą drogę tylko dla siebie).

Udaje się bezpiecznie i sprawnie zjechać w dolinę, więc przed nami już tylko kilkunastokilometrowy podjazd, na szczęście dość łagodny i po niecałej godzinie meldujemy się z powrotem w Bormio

Doskonała pętla, która w zasadzie w każdą ze stron ma swoje lepsze i słabsze strony, lecz na pewno nie ma nudy. W obu wariantach będzie ciężko, szybko i bardzo widokowo. A satysfakcja gwarantowana!

#3: Passo del Vivione & Passo Croce di Salvén

Poprzedniego dnia przejechaliśmy przez urokliwą Apricę w kierunku kolejnej zaplanowanej trasy. Miałem już ją w kajeciku od kilku lat, ale nie było dotąd okazji, by ją przejechać. A jako że pogoda jeszcze nam sprzyja, bierzemy się za jej realizację.

Rundę rozpoczynamy w Capo Di Ponte, skąd przez kilka kilometrów mamy okazję rozgrzać nogi przed jednym, ale solidnym podjazdem. W Forno d’Allione kilkaset metrów po zjeździe z ronda, zaczyna się przygoda :).

Droga ogólnie jest bardzo mało uczęszczana – rowerzystów niewielu, żeby nie powiedzieć że więcej tu motocykli. Wynika to zapewne, nie ma co ukrywać, ze słabej nawierzchni, która niekoniecznie sprzyja jeździe, szczególnie w dół. Nie jest tragicznie, lecz nie możemy tu mówić o idealnym dywaniku. Większość jest całkiem w porządku, rzekłbym – średnia krajowa. Natomiast dzięki temu możemy cieszyć się samotną jazdą i mieć możliwość zdobycia dobrego miejsca na jednym z segmentów Stravy, jeśli komuś na tym zależy. Na pewno opona 30-32mm jest tu bardzo dobrym rozwiązaniem :).

Niemal cały podjazd (jak i górny odcinek zjazdu) to wąska droga, gdzie dość swobodnie miną się rowerzyści. Samochody już nie mają takiej możliwości, a miejsc na mijanie jest niewiele. I myślę, że to sprzyja właśnie nam – rowerzystom :). Cisza i spokój, i tylko 10-13% podjazdy są naszym udziałem.

Widokowo – nieźle, choć i one zaczynają się dość wysoko. Za to jak już są, to z nawiązką rekompensują ich wcześniejszy brak. Ot, klimat włoskich wiosek i małych miasteczek, gdzie czas nieco stanął, a życie toczy się zauważalnie wolniej.

Passo del Vivione (1828 m n.p.m.) – to właśnie ta przełęcz, gdzie zawsze znajdziesz więcej spokoju i mniejszy stres związany z motoryzacją. Jeśli chcecie tylko jednostronnie podjechać, to na pewno lepszą stroną góra/dół jest południowa – wyżej prowadzi lepsza droga i widokowo także lepiej, nawet na niższych wysokościach.

Po zjechaniu z góry dokończyliśmy pętlę przejazd przez niepozorną przełęcz Croce di Salvén (1108 m n.p.m.), na którą czekało nas tylko kilkaset metrów podjazdu. A później już długi, długi zjazd – przez Borno i Breno, gdzie po kilkunastu kilometrach docieramy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy wycieczkę.

I w zasadzie po tym dniu miał być czas na zwiedzanie i odpoczynek, lecz prognozy na kolejny dzień przekonały nas, by wykrzesać jeszcze nieco sił, i spróbować objechać kolejną trasę. Tym samym przenosimy się w okolice jednego z największych i najładniejszych włoskich jezior – Lago d’Iseo.

 

#4: Valico di San Fermo (+ Colle di Caf), Colle Gallo & Valico San Giovanni delle Formiche

Tego dnia postanawiamy objechać kilka lokalnych klasyków, gdzie okoliczni kolarze kręcą swoje WAT-y przed śniadaniem lub w czasie sjesty ;). Startujemy więc z Credaro, i od razu wbijamy się na najwyższą przełęcz w okolicy  – Valico di San Fermo (1067 m n.p.m.), przy okazji podjeżdżając jeszcze na jedną z widokowych tras prowadzących przez Colle di Caf (1242 m  n.p.m.). Wracamy na pierwszą przełęcz i zjeżdżamy w kierunku Vigano San Martino, zaliczając po drodze chyba najstromszy zjazd wyjazdu (podjazd tym fragmentem serpentyn to prawdziwe wyzwanie dla samego siebie i swoich kolan).

Tego dnia chmury zawisły na wysokości ok. 1000 m n.p.m. i rzadko kiedy opuszczały okoliczne grzbiety. Niby nie padało, ale było dość duszno i wilgotno (a wcale nie tak ciepło).

Drugim podjazdem tego dnia było zdobycie Colle Gallo (763 m n.p.m.) – bardzo przyjemnej przełęczy, na którą wjazd był bardzo… relaksujący :). A na górze – niespodzianka – kapliczka poświęcona rowerzystom: Madonna del Colle Gallo / Madonna dei Ciclisti. Jak się okazuje – takich miejsc we Włoszech jest więcej (a do tej pory myślałem, że tylko w okolicach Como jest Madonna del Ghisallo).

Dalszy przejazd został już „zaprojektowany” przez mapy.cz/garmin, by zamknąć rundę. Nie obyło się bez małej wtopy (tego pierwszego) ponieważ jedna z wersji podjazdu na przełęcz była niedostępna dla rowerzystów (źle wypatrzony podjazd ulicą via Grena), więc trzeba było posiłkować się awaryjną trasą, i tym samym pokonując najstromszy podjazd tego dnia – zdobyliśmy jeszcze Valico San Giovanni delle Formiche (508 m n.p.m.). O mało co nie zdobyliśmy tam KOM-ów, ponieważ gdy rozpoczynaliśmy podjazd, zaczęło kropić, a potem padać. Perspektywa zjazdu w deszczu średnio nam się uśmiechała, więc wycisnęliśmy z nas ile się dało… i deszcz na szczęście został za nami i jedynie przy lekkich kroplach dotarliśmy do auta. Tego dnia już do końca było pochmurno, a noc i kolejny dzień spędziliśmy na odpoczywaniu na naszym prywatnym campingu :).

Okolice jeziora Lago d’Iseo są z pewnością bardzo wdzięcznym tematem na co najmniej jeszcze kilka tras, lecz my w planach mieliśmy już inne cele. Stąd też będąc w pobliżu -zerknijcie łaskawym okiem na te miejsca, a na deser możecie odwiedzić urokliwe miasteczko Iseo.

 

 #5: Colle della Colma

Po dniu odpoczynkowo-transportowym, przenieśliśmy w okolice miasta Biella, gdzie Ola wypatrzyła jedną z ciekawszych tras naszego wyjazdu. Tereny mocno nam nieznane, lecz jak się im bliżej (internetowo) przyjrzeliśmy, mają całkiem sporo fajnych opcji rowerowych. W domu narysowaliśmy więc jedną trasę, która miała całkiem sensownie ogarnąć część okolicy.

Prognozy na dzień zapowiadały się akceptowalnie, tj. miało padać, ale dopiero wieczorem. Wcześniej, po ustąpieniu chmur, miało być sporo słońca. Wstaliśmy więc wcześniej, ale coś niebo nie było nam tak przyjazne, jak sugerowały dane meteo. Mimo to postanowiliśmy spróbować. I faktycznie, po godzinie wyszło słońce i zrobiło się całkiem ładnie. Tylko wierzchołki grzbietów, gdzie mieliśmy wjechać, zasnute były chmurami. Liczyliśmy jednak, że i one ustąpią i ukażą nam się góry jakich się spodziewaliśmy.

Po kilku godzinach słońca, kiedy udało nam się pokonać jeden z głównych podjazdów, do Sanktuarium w Oropie, chmury jednak zaczęły ponownie gęstnieć, i gdy nieco później rozpoczęliśmy finalny podjazd, jechaliśmy już nimi otuleni.

Aaa, no oczywiście warto wspomnieć o sanktuarium, bo jest to bardzo wyjątkowe miejsce dla Włochów (coś jak u nas Częstochowa), ale z zabytkami wpisanymi na listę UNESCO (zainteresowanych większą ilością informacji odsyłam do Internetu -warto!).

Po krótkim odpoczynku, jedziemy dalej (i wyżej). Droga robi się już bardzo wąska, ale jej stan jest wciąż bardzo dobry. Aż do tunelu, który jak się później okazuje, jest naszym najwyższym celem tego dnia.

Tunel pod przełęczą Colle della Colma (1622 m n.p.m.) jest zasadniczo zamknięty dla ruchu, lecz jak się bardzo chce, to rowerem zdecydowanie można :). Po przejechaniu na drugą stronę liczyliśmy, że ukażą nam się widoki, jakich się spodziewaliśmy wcześniej. Niestety – chmury wszystko zakryły. A ze zdjęć droga jest bardzo widokowa i ciekawa. No cóż, może jeszcze później będzie lepiej – tak sobie pomyśleliśmy.

Zaczęliśmy zjazd drogą, która wg nieco wcześniej napotkanego rowerzysty, będzie dla nas przejezdna. Jak się niżej okazało – trwał remont dwóch mostów i inne drobne prace drogowe, które ewidentnie nie dawały możliwości przejazdu. No cóż, jak się nie da, ale się bardzo chce, to się da. Tak też zrobiliśmy, i tylko dzięki uprzejmości włoskich pracowników udało nam się zjechać całość i dotrzeć do doliny.

Żal nam było braku widoków, lecz i tak mieliśmy szczęście, że nie musieliśmy wracać drogą podjazdu. Na dole zrobiliśmy krótką przerwę konsumpcyjną, ponieważ czekała nas druga część wycieczki – przejazd przez jedną z panoramicznych tras w okolicy. Niestety, po kilkunastu minutach podjazdu, zaczęło kropić, a potem solidnie padać. Radary pogodowe nie dawały nam szans na rychłe przejaśnienia, a miejsca do przeczekania nie mieliśmy w zasadzie żadnego. Postanowiliśmy więc zawrócić, i częściowo jeszcze w deszczu, zjechać do Bielli. W międzyczasie przestało padać, a miejscami było nawet całkiem sucho – widać, że idealnie trafiliśmy na lokalne oberwanie chmury.

Przy aucie, na parkingu, widząc, że tego dnia już nic nie zrobimy, postanowiliśmy chociaż trochę dosuszyć ubrania. A zerkając na prognozy pogody na następny dzień, jednogłośnie postanowiliśmy pozostać (wbrew wcześniejszym planom) jeszcze jeden dzień w Bielli, by nazajutrz przejechać pozostałą część trasy (a nie bez wpływu na tę decyzję miał fakt, że dolina którą mieliśmy dojechać wyżej, miała przyjemne nachylenie).

Pojechaliśmy więc na zakupy, zrobiliśmy pranie, a wieczorem z naszego noclegu mieliśmy okazję podziwiać niezłe kino, jakie w okolicy serwowały burze. Nad nami tej nocy trochę popadało, ale na szczęście obyło się bez wyładowań i gradu. Przy okazji polecamy korzystanie z pralni/suszarni samoobsługowych – są we Włoszech bardzo popularne i łatwe w obsłudze. W razie potrzeby należy szukać po haśle „lavanderia self-service”.


#6: Panoramica Zegna

Tego dnia w planach mieliśmy dokończyć pętlę, której nie udało się przejechać dzień wcześniej. Pogoda była już zdecydowanie po naszej stronie, dzięki czemu mieliśmy okazję w pełnej krasie przejechać jedną z najładniejszych widokowych tras w okolicy – Panoramica Zegna.

Historia budowy tej drogi sięga lat 30. ubiegłego wieku, kiedy to jeden z lokalnych przedsiębiorców tekstylnych – Ermenegildo Zegna, który był jednocześnie wielkim filantropem, sfinansował jej powstanie. Jednocześnie dbał o miejscową społeczność, a okoliczny obszar górski był miejscem, gdzie powstała Oasi Zegna – obszar mający na celu stworzenie prawdziwego ekosystemu łączącego biznes, środowisko i lokalny rozwój. I co tu dużo mówić – udało mu się (i jego następcom) to bardzo dobrze.

Sama droga dość spokojnie wije się trawersując coraz to wyższe partie Alpi Biellesi, ukazując ich naturalne piękno i bardzo zróżnicowany charakter: przejeżdżając przez kilku kilometrowy fragment trasy miałem wrażenie, że mijam co najmniej kilkanaście różnych pasm górskich! 

Po wjechaniu na górę, wciąż długo pozostaje się wysoko, ponieważ droga interesująco wije się ze zbocza na zbocze. A widoki co chwila zachwycają! Zbocza o tej porze roku porośnięte są kwitnącymi wrzosami, co dodaje jeszcze więcej uroku trasie.

Gdy zjechaliśmy już w dolinę, możliwości powrotu do Bielli było wiele, więc wybrałem tę z maksymalną ilością małych wiosek i wąskich dróżek, dzięki czemu długo mogliśmy cieszyć spokojem sielskich Włoch. Oj tak – zdecydowanie polecamy odwiedzenie tych okolic – koniecznie z przejazdem Panoramica Zegna oraz spacerem po urokliwych uliczkach Bielli.

 

Dzień #7: Lago di Morasco & Devero

Gdy wcześniejszy dzień dostarczył nam już i tak sporą dawkę estetycznych wrażeń, to kolejny niemal dosłownie położył nas na łopatki. Ale po kolei. Z Bielli pojechaliśmy jeszcze poprzedniego dnia do miasta Baceno, znajdującego w dolinie Antigorio, która na północy swoim zasięgiem dociera aż  do granicy ze Szwajcarią. O ile jej początek z główną miejscowością – Domodossola – był zwyczajną, południowo-alpejską doliną, to z każdym metrem w głąb i wyżej stawało się coraz bardziej interesująco.

Naszą szczególną uwagę zwróciła kamienna architektura. Ten pospolity surowiec jest tu obecny niemal wszędzie, a domy, szałasy, wiaty czy inne obiekty bardzo finezyjnie i sobie znanym sposobem, tworzą niebywały unikat na niemałą skalę. W połączeniu z niemal pionowymi, granitowymi, wysokimi skałami, z których co chwila spadały mniejsze czy większe wodospady, robiło to niebywałe wrażenie.

My swoją wycieczkę rozpoczęliśmy w Bacano, skąd już niemal od razu czekał nas niedługi podjazd, który jak na początek – wszedł lekko. Od Premii było sporo płaskiego odcinka, i tu pierwszy raz zaczęliśmy się zachwycać otoczeniem – zarówno tym stworzonym przez naturę jak i przez człowieka.

Po kilku kilometrach czekało nas „przebicie” do wyższego piętra doliny. Możliwości były dwie: jechać dłuższym tunelem, który dosłownie zakręca w górze, lub wjechać nie do końca czynną (ale w 100% jezdną) drogą z kilkoma ładnymi serpentynami, w otoczeniu kaskad rzeki płynącej w dole, a nad głowami wiszącymi skałami. Chyba wiadomo, który wariant wybraliśmy ;).

Ponownie dotarliśmy do płaskiej części doliny, lecz było już czuć w krajobrazie wysokość oraz majestatyczność gór. Kolejne kilometry przyjemnie się kręciło, aż zza jednego z zakrętów wyłonił się… WODOSPAD. Ale jaki! Niewielka rzeczka Doce na kolejnym progu doliny stworzyła niesamowite widowisko! Od dołu, pośrodku jak i z góry prezentowało się to doprawdy zjawiskowo!

Gdy wjechaliśmy już w kolejne piętro doliny (oj, tak – te doliny tak kaskadowo lubią się układać), myśleliśmy że to już koniec wrażeń na dziś, lecz gdy tylko podjechaliśmy kawałek wyżej, dotarliśmy do niewielkiej osady Riale, która liczyła raptem kilkanaście domostw (i kościołek na górce). Bardzo urokliwie się to prezentowało, właśnie na dnie płaskiej doliny, w otoczeniu kilkaset metrów wyższych górskich grzbietów.

I gdy już zobaczyliśmy tę wioskę, to za nią jakby znikąd wyrosła ogromna zapora! I choć wiedzieliśmy, że jezioro, do którego zmierzamy, jest sztucznym zbiornikiem, to żadne wcześniej widziane zdjęcie, nie dało nam odczuć imponującej wielkości tego obiektu.

Tego dnia właśnie Lago Morasco było naszym głównym celem. Gdzieś wypatrzone na mapie, ktoś na Stravie jechał, segmenty były (bieżąco jeżdżone), więc i my chcieliśmy się tam dostać. Wiedzieliśmy, że możemy spodziewać się ładnych widoków, alpejskich klimatów, lecz to co zobaczyliśmy – przerosło nasze oczekiwania! Niesamowitej urody dolina w połączeniu wyjątkową kamienną architekturą zdecydowanie zrobiły nam dzień! Nawet powrót był pełen emocji, bo cały czas jechało się pośród wysokich ścian skalnych, a w dole jakby nikt nimi się nie przejmował.

Po zjechaniu do Baceno, zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek „kawowy” przy aucie (ot, rzadka możliwość przy planowaniu tras), i udaliśmy się w drugą odnogę doliny – do wioski Alpe Devero. Nie ukrywam, że cel jest już dość sporym wyzwaniem rowerowym, ponieważ o ile wcześniejsza część trasy była raczej przyjazna podjazdowo, z drobnymi akcentami, to teraz czekało nas blisko 1000 metrów podjazdu na 9 km, z dwoma wypłaszczeniami. Więc jak łatwo sobie policzyć, średnia podjazdu była dwucyfrowa, a przeważnie pokazywało 11-13%. Zarówno w otwartej przestrzeni, jak i w tunelu (tak, tak – tunelu ze średnim światłem i o słabej, rzekłbym nawet, nikłej nawierzchni).

Pewnie sam nie wpadłbym na tę trasę, ale inni kolarze zazwyczaj robili obie doliny, to dlaczego i my  nie mielibyśmy spróbować ;). 

Alpe Devero to obszar chroniony, gdzie zachowała się oryginalna, kilkusetletnia kamienna zabudowa. Podobnie pobliskie hale, głównie eksploatowane na pastwiska, objęte są parkiem przyrody, by zachować ich dziedzictwo i kultywować je dla przyszłych pokoleń.

Po ostatnim zjeździe musiałem już wymienić klocki, bo metaliczne dźwięki budziły obawy przed ich dalszą eksploatacją. A przecież jeszcze kilka tras było przed nami ;). 

Wieczorem pojechaliśmy jeszcze w okolice jeziora Lago d’Orta, do Omegny, gdzie ponownie zaplanowaliśmy sobie dzień na odpoczynek i przeczekanie deszczowej aury. Ponownie skorzystaliśmy w tym celu z obszaru zwanego area picnic, na wzniesieniu Monte Zuoli. We Włoszech są one dość popularne – są to wyznaczone bezpłatne tereny do grillowania i wypoczynku na świeżym powietrzu, zazwyczaj zaopatrzone w grille, wodę pitną, ławki, place zabaw dla dzieci i toalety. Jeśli zaś na parkingu przycupnie jakieś autko na całą noc, nikt się tu o to nie obraża ;).


Dzień #8: Mottarone + Orta San Giulio

Prognozy na ten były bardzo przyjazne – ciepło i słonecznie. I nawet rano tak było, lecz dość szybko zaczęły zbierać się chmury, które wcale nie chciały ustąpić z górskich grzbietów.

Zaplanowany podjazd z Omegny, przez Armeno miał być widokową perełką tego dnia. Niestety aż do szczytu Mottarone (1491 m n.p.m.) nic nie zapowiadało zmian. Na górze co prawda trafiły się malutkie okna na błękitne niebo, lecz jak szybko się pojawiały, tak szybko zostały zalewane kolejnymi chmurami. I już nawet mieliśmy chęć zaczekać, aż może coś się rozpogodzi, lecz nagle usłyszeliśmy dudnienie w oddali, co oznaczało zbliżającą się burzę. Spojrzenie na radary – i faktycznie – z niczego zrobiło się zło, więc czym prędzej wzięliśmy się za zjazd, by uniknąć najgorszego gdzieś wysoko. 

Udało się zjechać do jednej z wiosek na dole, gdzie przez blisko godzinę przeczekiwaliśmy (u nas) niewielki opad, a wyżej znaczną burzę. Gdy już względnie się rozpogodziło, postanowiliśmy ruszyć dalej, nie zmieniając już naszej pierwotnej trasy. I tak pokonaliśmy jeszcze bardzo przyjemny podjazd do wyjątkowo urokliwej wioski Coiromonte, skąd ponownie zawitaliśmy do Armeno, by finalnie zjechać w okolice jeziora  Lago d’Orta.

Tego dnia chcieliśmy jeszcze, chociaż pobieżnie, zwiedzić jedno z najbardziej zjawiskowych miasteczek w Piemoncie: Orta San Giulio. Słynie ono z urokliwej architektury z wąskimi uliczkami i historycznymi budynkami oraz cudownych widoków na jezioro i pobliskie wyspy, w tym słynną wyspę Isola San Giulio. Wizyta z rowerami w takich miejscach to średni pomysł, lecz i tak lepsze niż nic. Z pewnością polecamy to miasteczko na dłuższy, co najmniej kilkugodzinny spacer.

Do Omegny pozostało nam już tylko przejechać dość ruchliwą drogą wzdłuż jeziora, co udało się całkiem sprawnie uczynić. Niestety nie było dane nam cieszenie się z pobytu w mieście, ponieważ przyszła kolejna fala opadów i trzeba było szukać schronienia przed deszczem. Szybko więc spakowaliśmy rowery i pojechaliśmy na wcześniej upatrzone miejsce wypoczynku, gdzie już bez deszczu, w promieniach zachodzącego słońca, zjedliśmy pyszną kolację, po której udaliśmy się w podróż nad drugie największe włoskie jezioro – Lago Maggiore.

 

Dzień #9: Lago Delio, Passo della Forcora & Alpe di Neggia

Pino sulla Sponda del Lago Maggiore to niewielka miejscowość włoska, tuż przy granicy ze Szwajcarią, skąd rozpoczynymy naszą trasę. W planie mamy w zasadzie jeden podjazd, rozdzielony kilkukilometrowym odcinkiem zjazdu z jednej z włoskich przełęczy.

Pogodę mamy pewną, nastroje dopisują, więc ochoczo wsiadamy na rowery i cieszymy się widokami z przejazdu wzdłuż Lago Maggiore. Po kilku kilometrach odbijamy z głównej drogi, i pośród bardzo urokliwej, niemal śródziemnomorskiej zabudowy i przyrody (wszechobecne palmy!), kilkunastoma serpentynami zdobywamy pierwsze kilkaset metrów podjazdu, którymi docieramy do Lago Delio.

Liczyliśmy trochę na bardziej spektakularne otoczenie i widoki z okolic jeziora, a te były poniżej naszych oczekiwań. No cóż, nie trzeba było dużo dokładać, by się tu dostać, więc żalu nie ma. Jedziemy więc dalej, i po niedługim czasie zdobywamy jedną z dwóch przełęczy na naszej trasie – Passo della Forcora (1179 m n.p.m.). Widokowo całkiem nieźle, ruch niewielki więc warto było się tu wdrapywać ;). Robimy krótką przerwę na kawę, a słoneczko sympatycznie nas rozgrzewa.

Ruszamy dalej – przed nami całkiem szybki zjazd do Armio, skąd raz wznoszącym się, raz opadającym trawersem docieramy do granicy ze Szwajcarią, za którą czeka nas już zasadniczy podjazd pod główny cel dzisiejszego dnia: Alpe di Neggia (1395 m n.p.m.). 

Nie jest lekko, ponieważ nachylenie niemal stale o dwucyfrowej wartości. Natomiast sielski klimat małych wiosek i co rusz pokazujące się ciekawe krajobrazy umilają trudy podjazdu. 

Przełęcz jest całkiem ciekawa, zważywszy że położona jest bardzo blisko jednego z największych włoskich jezior. Widoki są niezłe – szczególnie zerkając ku północy, gdzie piętrzą się już wysokie granie Alp Lepontyńskich, położonych na granicy Włoch i Szwajcarii.

Zjazd w kierunku północy jest bardzo kręty i stromy, więc podjazd na pewno byłby poważnym przedsięwzięciem, szczególnie że mamy do pokonania ponad 1000 metrów różnicy poziomów. Celowo nie zajeżdżamy do głównej drogi prowadzącej wzdłuż jeziora Maggiore, tylko ciut wyżej skręcamy w spokojną dróżkę, wiodącą przez niewielkie wioski Piazzogna i Casenzano. Dzięki temu mamy większy komfort związany z ruchem zmotoryzowanych, ale przede wszystkim lepsze panoramy na samo jezioro :).

 

Dzień #10: Lago del Narèt

Na kolejną wycieczkę udajemy się do szwajcarskiej wioski Bignasco. Od razu rzuca się w oczy, że dolina i architektura mocno przypomina włoską dolinę Antigorio, prowadzącą do Lago di Morasco. Mamy więc podobne wrażenia i tym bardziej przyjemnie pokonujemy kolejne kilometry i metry w górę.

Praktycznie aż do Fusio droga jest szeroka i dobrej jakości. Kilka razy ma stromsze akcenty, szczególnie ciąg serpentyn nad wsią Peccia jest dość wymagający, lecz atrakcyjny wizualnie i komfortowy pod względem nawierzchni. Za Fusio droga się zwęża, ale jakość nawierzchni wciąż dobra. Mijamy tablice informującą o otwartych przejazdach obok zbliżających się zbiorników wodnych, więc cieszymy się, że powinno nam się bez przeszkód udać dotrzeć do celu.

Pierwszą zaporą-jeziorem jest Lago del Sambuco. Długie jezioro sztucznie spiętrzone zaporą wybudowaną w dolinie o tej samej nazwie – Val Sambuco. Robi wrażenie zapewne na każdym, kto tu dotrze. A ruch – co trzeba przyznać – niewielki. Tego dnia byliśmy pierwsi jadący w górę, a po nas jechało nie więcej niż 10 osób, z czego większość docierała tylko do pierwszej zapory. Widać zresztą taką tendencję, że wielu rowerzystów, zapewne treningowo, wybiera tylko tę opcję. My jednak uprawiamy turystykę, więc kierujemy się dalej.

Mijamy jezioro, za którym czeka nas bardzo stromy, kilkukilometrowy podjazd, prowadzący wśród modrzewiowego lasu. Gdy już ma się nadzieję, że koniec jest bliski, dochodzi kolejna ściana, ale tym razem już w otoczeniu górskich hal, na których poza krowami, można usłyszeć (i spotkać 🙂 ) świstaki, nawet potrafią przed rowerem po drodze czmychnąć, by się tylko przedostać do swojej norki :).

Po tym miłym akcencie docieramy do niewielkiej pasterskiej osady, za którą droga ponownie bardzo stromo się wznosi, a trud spotęgowany jest słabej jakości nawierzchnią (jest ciągłość asfaltu, ale z wieloma łatami i gruboziarnistą powierzchnią). Widać, że nie jest to odcinek o priorytetowym traktowaniu przy remontach. Niemniej, da się bezpiecznie – bez szkód dla kół czy rowerów – wjechać i zjechać.

Gdy docieramy do kolejnego jeziora – naturalnego Lago di Sassolo – podjazd już nie jest tak wymagający, ale za to otoczenie robi się coraz bardziej imponujące. Dwoma serpentynami mijamy Lago Superiore, i naszym oczom ukazuje małe jeziorko Lago Scuro, ale przede wszystkim jedna z dwóch koron naszej zapory-jeziora Lago del Narèt

Podjeżdżamy zatem jeszcze te kilkadziesiąt metrów i zdobywamy nasz cel! Jesteśmy tu w zasadzie sami – na pewno pierwszymi rowerzystami tego dnia, a prawdopodobnie jednymi z maksymalnie kilku. Dzięki temu mamy niebywałą satysfakcję i radość z przebywania w tak wyjątkowym i pięknym miejscu tylko sami ze sobą. Jest doprawdy zjawiskowo a wysokogórskie widoki są niebywałe.

O dziwo nie jest tak zimno, jak się spodziewaliśmy (a jesteśmy na wysokości 2300 m n.p.m.), pokonawszy blisko 1900 metrów w zasadzie jednego podjazdu. Dopiero zbliżające się chmury zasłoniły ogrzewające nas promienie słońca, więc trzeba było założyć cieplejsze ubrania i rozpocząć zjazd (tego dnia wieczorem prognozowane były opady, więc nie chcieliśmy wzorem kilku dni wcześniej ponownie zmoknąć, szczególnie tak wysoko).

35 kilometrów niemal ciągłej jazdy w dół to już sporo, ale jechało się przyjemnie. Zmęczenie trochę dawało się już w znaki, lecz satysfakcja z przebytej trasy i wjechania do Lago del Narèt była ogromna.

Bez wątpienia jest to jedna z najpiękniejszych tras, jakie do tej pory przejechaliśmy. Zmieniające się otoczenie, wysokogórski klimat i kilka bardzo urokliwych jezior po drodze czynią tę wycieczkę bardzo ciekawą przygodą, którą polecamy – bez dwóch zdań.


Dzień #11: Roncola, Fuipiano, Passo del Pertus & Passo di Valcava

Po dniu przerwy od jazdy na rowerze, który spędziliśmy na zwiedzaniu włoskiego Como, przenieśliśmy się w nieco cieplejsze i bardziej pogodne rejony. Chcieliśmy lepiej poznać okolice, które odwiedziliśmy na rowerach mtb ubiegłej jesieni. Tereny położone wokół Como, Lecco czy Bergamo są wręcz stworzone dla rowerów: zarówno mtb jak i szosowych. Śmiało można tu spędzić tygodniowy urlop, nie nudząc się na lokalnych drogach czy szlakach.

Pomysł na tę trasę zrodził się analizując mapę, i szukając oczywiście ładnych przełęczy czy wyżej położonych miasteczek oraz dróg do nich prowadzących. Całość niemal sama się narysowała i oto powstała całkiem niezła perełka ogarniająca w całkiem dobry sposób jeden z omawianych rejonów.

Jak przystało na sobotę, od rana włoscy rowerzyści szybko zapełnili drogi. Z góry, pod górę – wszędzie pojawiali się, wyjeżdżając z każdej mniejszej czy większej ulicy. Widać, że u nich jest to ważna aktywność, a sprzęt na którym jeżdżą jest tak mocno zróżnicowany, że spokojnie daje przegląd kilku generacjom ich geometrii i materiałów oraz użytego osprzętu. Natomiast i tak główną grupę stanowiły naprawdę solidne (i drogie!) rowery, których właściciele zdecydowanie potrafili wykorzystać ich możliwości :).

Naszą trasę zaczynamy w miejscowości Pontida, skąd lokalnymi drogami, wraz z dziesiątkami innych rowerzystów, których mijamy lub oni nas mijają, docieramy do Almenno San Salvatore. Rozpoczyna się tu pierwszy podjazd, na Roncolę. Ogólnie jest to przyjemna wspinaczka, bez trudniejszych akcentów, za to w dobrym towarzystwie i przy miłych oku widokach.

Po wjechaniu do Roncole, czekał nas jeszcze krótki podjazd w kierunku Costa Valle Imagna. Dalej już mamy długi zjazd do sąsiedniej doliny Valle Imagna, którą w zasadzie odwiedzimy ponownie, ale w jej górnej części, zjeżdżając z kolejnej wysoko położonej wioski – Fuipiano Valle Imagna. Dostajemy się do niej dość malowniczą drogą rozpoczynającą się w Brancilione, prowadzącą przez Locatello.

Ruch wszelaki jest niemal znikomy, tylko raz za czas przejedzie jakieś auto czy grupka rowerzystów. Jedzie się więc bardzo przyjemnie, a otoczenie sprzyja syceniem się każdym widokiem czy mijaną włoską, małomiasteczkową zabudową.

Ponad nami rozciągał się malowniczy, bezleśny grzbiet Costa del Pallio, który odwiedziliśmy na mtb jesienią ubiegłego roku. Co jakiś czas dało się dostrzec ten obszar, który daje możliwość odbycia widokowych, nietrudnych górskich spacerów.

Ponowny zjazd w dolinę prowadził znanym nam już fragmentem drogi, którym wjeżdżaliśmy na mtb. Trzeci podjazd prowadził na najwyższą przełęcz w okolicy – Passo di Valcava (1340 m n.p.m.). Wiódł on głównie w cieniu drzew, spośród których co jakiś czas przebijały się bardzo ciekawe widoki na bliższe i dalsze grzbiety górskie, także z ośnieżonymi szczytami.

W trakcie podjazdu zdecydowałem jeszcze przed główną przełęczą, odbić na nieco niższą – Passo di Forcella Alta (1310 m n.p.m.). Uważam, że warto było na nią podjechać, ponieważ jest bardzo widokowym miejscem, skąd rozpościera się rozległa panorama. A biorąc pod uwagę, że druga – wyższa przełęcz, w zasadzie pod  tym względem jest bardzo uboga, zyskuje się dodatkowy bonus estetyczny :).

Zjazd z Passo di Valcava jest ponownie bardzo szybki i kręty, więc trzeba ostrożnie wybierać zakręty, szczególnie że jest to droga, na której można już spotkać motocykle lub samochody. Udaje się bezpiecznie zjechać do San Michele, gdzie po krótkim podjeździe docieramy do drogi prowadzącej już bezpośrednio do miejscowości z której rozpoczynaliśmy wycieczkę.

Przejechana trasa według mnie jest świetną pętlą, którą można dowolnie modyfikować, w jedną lub drugą stronę – zależnie od czasu czy kondycji. Ruch jest ogólnie niewielki, nawierzchnia przyjemna a kierowcy są już przyzwyczajeni do setek rowerzystów, którzy zapewne codziennie pokonują poszczególne odcinki tej trasy.

Dzień #12: Colma di Sormano & Madonna del Ghisallo / Colle del Ghisallo

Ostatni dzień naszej wizyty nad jeziorem Como postanawiamy przeznaczyć na jedną z najbardziej klasycznych rund w okolicy, zdobywających bodaj najpopularniejsze cele.

Annone di Brianza jest naszą miejscowością wypadową, więc przebijamy się przez kolejne miasteczka i wioski, docierając do Asso, skąd rozpoczyna się podjazd pod pierwszą przełęcz naszej pętli – Colma di Sormano (1124 m n.p.m.). Nie muszę chyba pisać, że wraz z nami pół Włoch wsiadło tego dnia na rowery, więc na pewno na brak towarzystwa na trasie nie będziemy mogli narzekać. Jedzie się ogólnie przyjemnie, lecz czuć już wzmożony ruch zmotoryzowanych. Natomiast są nawet znaki przy drogach, informujące, by zachować szczególną ostrożność właśnie ze względu na rowerzystów.

Przełęcz jest dość widokowym miejscem, który również ubiegłej jesieni udało nam się na mtb odwiedzić (tyle że z wjazdem terenem). Rowerzystów bijących swoje PR sporo, ale tych normalnych także nie jest mało. Pełen przegląd sprzętu, jak i talentu. Ot, jak wszędzie w tak popularnych miejscach ;).

Zjeżdżamy na drugą stronę, bezpośrednio do jeziora Como. W Nesso kierujemy się na północ i jadąc wzdłuż linii brzegowej, objeżdżamy nasz półwysep, aż do Bellagio. Po drodze cieszymy wzrok widokami na jezioro i piętrzące się nad nim grzbiety gór.

Przed nami teraz podjazd, którego w żaden sposób nie zakodowałem, jakoby był jakoś bardziej wymagający, a okazał się poważnym wyzwaniem. Przez kilka kilometrów średnia nie schodziła z dwucyfrowej wartości. Dopiero po tym odcinku można było złapać oddech przed kolejnym, lecz już krótszym fragmentem podjazdu wyprowadzającym wprost na przełęcz Madonna del Ghisallo / Colle del Ghisallo (754 m n.p.m.).

Znajduje się tu bardzo ciekawa kaplica Madonny del Ghisallo, która od 1949 roku jest patronką kolarzy. Ponadto obok znajduje się interesujące muzeum kolarstwa, które dla każdego amatora tego sportu powinno być miejscem, które koniecznie musi odwiedzić.

Na górze zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek, po którym czekał nas bardzo szybki i przyjemny zjazd do Asso, w którym skręciliśmy na wschód, ponownie kierując się ku jezioru Como. Przejazd wzdłuż niego, oraz przez Lecco był ponownie miły dla oka, a na koniec trasy czekał nas jeszcze niewielki, ale dość nużący podjazd do Galbiate, skąd na szczęście mieliśmy tylko zjazd bezpośrednio do parkingu, z którego rozpoczynaliśmy wycieczkę.

Dzień #13: Grossglockner Hochalpenstraße: Edelweißspitze + Hochtor

Każdy urlop musi mieć swój koniec, więc i nam trzeba było po tych kilkunastu dniach wrócić do domu. By jednak urozmaicić podróż powrotną, staramy się od kilku lat zrobić „po drodze” jakiś postój i wyskoczyć jeszcze na rower, by rozprostować nogi. Nie inaczej było tym razem. A za cel postawiliśmy sobie ponowne odwiedzenie jednej z najbardziej znanych i popularnych tras w Alpach: Grossglockner Hochalpenstraße.

W ubiegłym roku mieliśmy już okazję ją przejechać, lecz zaczynaliśmy ją od południowej strony. Teraz chciałem poznać jej przebieg i uroki rozpoczynając podjazd z Bruck an der Großglocknerstraße.

Nie ma co się tu za wiele rozpisywać, bo to jak jakby pisać o wjeździe na Stelvio czy o innej trasie z czołówki szosowych wyzwań. Podjazd jest równie wymagający, co z drugiej – południowej strony (tyle, że można się na 10 kilometrach dobrze rozgrzać i rozpędzić… do pierwszej napotkanej ścianki 😉 ). A później jest tylko ładniej, bardziej widokowo, a zmieniające się wraz z wysokością otoczenie może nieźle zapaść w pamięci, jako jedno z najbardziej zjawiskowych miejsc dla szosowca.

Tym razem naszym celem było głównie wjechanie na Edelweißspitze (2572 m n.p.m.), a gdy starczy sił i pogody, także podjechanie jeszcze na przełęcz Hochtor (2504 m n.p.m.). Oba założone cele dzięki sprzyjającym warunkom zostały spełnione, a jako że tego dnia już mieliśmy sporą swobodę czasową – wcale, a wcale nam się nie spieszyło zjeżdżać z gór. Szczególnie, gdy byliśmy w tak pięknych okolicznościach przyrody.

Lecz wszystko co dobre, musi mieć swój koniec, więc i my w końcu wzięliśmy się za zjazd i bardzo sprawnie i przyjemnie zjechaliśmy z powrotem do Bruck an der Großglocknerstraße.

Kto był na trasie wie, że jest pięknie, ale i trudno. A kto dopiero się wybiera – niech koniecznie zaopatrzy się w dobrą pogodę oraz odpowiednią ilość sił (i motywacji) do pokonania tej trasy. Włożony trud z pewnością będzie wynagrodzony tym, co spotka Cię na górze :). Na trasie można również solidnie się posilić – poza tradycyjnymi kiełbaskami czy kotletami, szczególnie polecamy tradycyjny knedel z powidłami i sosem waniliowym Germknödel. Dzięki niemu cała trasa została przez Olę przemianowana na GrossKnödel Hochalpenstraße ;).


Podsumowanie

Udało nam się spędzić 13 dni na rowerze. Do tego przeznaczyliśmy 2 dni na dojazd/przyjazd + 3 dni na rest/załamania pogody. Czyli blisko dwa i pół tygodnia spędziliśmy na wyjeździe, śpiąc w większości w zacisznych i urokliwych miejscach Szwajcarii, Włoch i Austrii. Trochę kilometrów (prawie 3300) autem się także przejechało, lecz były to zdecydowanie dobrze spalone litry ON ;).

Ogólna mapa lokalizacji naszych tras

Ogólna mapa lokalizacji naszych tras

Odwiedziliśmy w większości nowe rejony i przejechaliśmy trasy, o których w Polsce mało kto słyszał (lub nawet w ogóle). A są one równie (jak nie bardziej) ciekawe, co topowe kierunki letnich wyjazdów naszych rodaków. Oczywiście w głowie mamy już kolejne pomysły na trasy w okolicach, w których byliśmy, lecz i na nie przyjdzie okazja – dajcie nam tylko zdrowie i czas, by mieć możliwość je przejechać :). 


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *