Alpejskie przygody skiturowe zazwyczaj zaczynają się od niezobowiązujących rozmów w czasie lokalnych wycieczek. Luźne tematy mają nieraz wyjątkowo sprawczą moc :). Tak było i tym razem, gdy podczas jednej ze skitur, na Salatyn w słowackich Tatrach Zachodnich, gdy zima w Polsce wciąż nie bardzo mogła się rozpędzić, a śniegu w Tatrach było niewiele, pojawiła się wyjazdowa inicjatywa. Skład – w sumie też został naturalnie dobrany, ponieważ każdy z uczestników był żywo zainteresowany wyjazdem. Pozostało zatem wybrać termin, pasujący całej czwórce i liczyć na dobrą pogodę (i warunki śniegowe).

Druga połowa marca stała się optymalnym terminem dla nas wszystkich – każdemu udało się pozałatwiać pracownicze sprawy oraz zsynchronizować grafik obowiązków dostosowując go do wyjazdu. Poza tym już dłuższy dzień, potencjalnie dobra pogoda i większa ilość śniegu oraz zazwyczaj niewielkie zagrożenie lawinowe, miały dać szansę na powodzenie przedsięwzięcia. 

Każdemu z nas marzyły się skiturowe włoskie Dolomity, lecz podobnie jak dwa tygodnie wcześniej, warunki śniegowe nie były  na tyle odpowiednie, by zdecydować się na spędzenie tam kilku dni. Ponownie wybrałem więc Austrię. Pomysłów na wyjazd miałem co najmniej kilka na wybór docelowej lokalizacji, a finalną decyzję w zasadzie podjęliśmy wieczorem, w dniu wyjazdu, gdy wcześniej ustalony rejon utrzymywał większe zagrożenie lawinowe.

Zrealizowane wycieczki skiturowe

Zrealizowane wycieczki skiturowe

Wybór padł na Alpy Sztubajskie (Stubaier Alpen) – głównie rejon gór Sellrainer (Sellrainer Berge). Naszą bazą wypadową była kwatera w Sellrain, skąd codziennie dojeżdżaliśmy kilkanaście kilometrów do miejsca, z którego rozpoczynaliśmy wycieczki skiturowe. Miejscowość położona na wysokości ok. 950 m n.p.m. była już co prawda pozbawiona śniegu, lecz wszystkie tury rozpoczynaliśmy na minimum 1650 m n.p.m. (ostania trasa nawet 1950 m n.p.m.), gdzie spokojnie można było założyć narty na parkingu i bez problemu wszystkie trasy przejść/zjechać bez ich ściągania.

Wyjazd zaplanowany był na wtorkowy wieczór, więc każdy wiedział, że następnego dnia, podczas pierwszej skitury, że poza oczywistym wysiłkiem skiturowym, czekają go zmagania się z niedospaną nocą. W Żywcu zapełniliśmy auto uczestnikami i naszymi bagażami i ruszyliśmy ku alpejskiej przygodzie :).

#1 Schöntalspitze

Na parkingu Lüsens w dolinie Lüsenstal przyjechaliśmy dość wcześnie – ok. 6 rano. O dziwo – niedługo po nas zaczęły przyjeżdżać kolejne samochody, z których tak jak i my – wychodzili skiturowcy. Pierwszym celem naszego wyjazdu był dość przystępny trzytysięcznik Schöntalspitze (3002 m n.p.m.), który wg opisów powinien być przyjemną, nietrudną turą. I w sumie taki był, przy czym trasa wiodąca w górę, w zasadzie nie miała elementów spokojniejszych, a o rozgrzewce czy lekkiej aklimatyzacji nie było mowy ;). 

Trasa prowadząca na niego pięła się dość równo, i to raczej bardziej. Momentów „płaskich” było może kilkadziesiąt metrów, które tylko trochę dawały nogom odpocząć. Mimo to podejście dawało sporo satysfakcji, bo dość szybko zdobywało się wysokość, a wraz z nią – pojawiały się coraz rozleglejsze widoki na dolinę  z otaczającymi ją szczytami.

W międzyczasie dało się odczuć, że szczyt jest popularnym celem w okolicy – ilość osób, które ruszyły za nami, a szczególnie ślady zjazdowe z poprzednich dni (a było to trzeci dzień po opadzie śniegu) utwierdziły nas w tym przekonaniu. I jednocześnie potwierdziły słuszność wyboru celu :).

Jak przystało na wybitny szczyt – tak ostatnie około 100 metrów podejścia trzeba było pokonać pieszo, ponieważ pokrywa śnieżna pod szczytem była mocno niewystarczająca na pokonanie jej na nartach. Może i w górę by się dało, lecz w dół zdecydowanie żal byłoby nart.

Wierzchołek Schöntalspitze jest bardzo widokowy! I do tego dawał fajny obraz sytuacji śniegowej w okolicy. Na pewno otworzył nam perspektywę kolejnych tur, szczególnie pokazując ślady działalności naszych poprzedników w sąsiednich dolinach. Będąc na górze śmiało można było myśleć o planowaniu kolejnych dni, a celów w okolicy było co najmniej kilka.

Zdjęcia na szczycie, luźne rozmowy z innymi zdobywcami góry i schodzimy do niżej zostawionych nart. Przepinka i robimy krótki zjazd na niewielkie wypłaszczenie, skąd postanawiamy podejść jeszcze na małą, nieznaną mapie przełęcz. Śnieg jest już odpuszczony od słońca, lecz całkiem dobrze się podchodzi. Na przełęczy zerkamy na drugą dolinę, której długość robi wrażenie. Mimo to widać kilka śladów zjazdowych – jak widać możliwość pętli jest zachęcająca dla niektórych skiturowców. My jednak zjeżdżamy drogą podejścia.

W kotlince wybieramy zjazd nieco inną trasą niż podejście, co okazuje się znakomitym wyborem, ponieważ „przewodnikiem” są tylko nieliczne ślady zjazdowe, a śnieg okazuje się wyjątkowo dobrym. Udaje się naprawdę dobrze pokręcić pokonując blisko 1000 metrów w dół. Dopiero ostatnie kilkaset sprawia więcej kłopotu, bo musimy nieco powalczyć z wystającymi krzakami. Mimo to – bez ściągania nart – pokonujemy trudności i finalnie dojeżdżamy na sam parking.

Na dole czeka nas już złocisty napój, który smakuje wyjątkowo dobrze – nagroda za dobry dzień w górach, zmęczenie podejściem, ale też bardzo dobrym zjazdem :).

Pod wieczór jedziemy już na naszą kwaterę w Sellrain, gdzie czas mija nam na wspólnym dzieleniu się wrażeniami z dzisiejszej trasy oraz planowaniu kolejnych tur.

 

#2 Längentaler Weißer Kogel + Längentaljoch

Rozglądając się poprzedniego dnia ze szczytu Schöntalspitze, dość szybko udaje nam się wybrać cel na kolejny dzień. Ponownie startujemy z parkingu Lüsens w dolinie Lüsenstal, przy czym na początku powoli idziemy w jej górę (można się przyjemnie rozgrzać). Przed nami mocno piętrzy się urwiste podejście na lodowiec Lisenser Ferner. Widzimy tam ślady podejścia i zjazdu, lecz przy tej pokrywie śnieżnej, niekoniecznie chce się go nam pokonywać (choć po jego przejściu byłoby kilka dobrych celów do zdobycia).

Po niecałych dwóch kilometrach od parkingu, skręcamy w prawo, na strome podejście przez rzadki las. Pokonawszy blisko 200 metrów podejścia, wkraczamy w górną część doliny Lüsenstal, której zakończeniem jest lodowiec Längentaler Ferner. A na jego końcu dumnie góruje nasz cel – Längentaler Weißer Kogel (3217 m n.p.m.).

Idąc zacienioną jeszcze doliną, niekoniecznie chce się nam zatrzymywać na jakiś postój, więc dopiero po półtorej godzinie, gdy dotarliśmy do oświetlonej przez słońce dalszej części naszej trasy, robimy krótką przerwę. Przed nami widać już początek lodowca oraz możliwe trasy podejścia i zjazdu. Docelowy szczyt jeszcze kryje się za dwoma niewielkimi graniami.

Ruszamy. Idzie się znacznie lepiej niż dzień wcześniej. Wyspani, wypoczęci i przede wszystkim pełni dobrego nastroju płynącego zapewne także z wyjątkowości otoczenia, zdobywamy kolejne metry. Nawet do końca nie wiemy, w którym momencie wkraczamy na lodowiec – podejście jest zasypane śniegiem – pozostaje nam się jedynie domyślić. Na pewno jego zasięg jest mniejszy, niż pokazują to dostępne mapy (spoglądając np. na bieżące mapy satelitarne).

Pokonawszy zakosami stromszy fragment podejścia, w końcu widzimy nasz cel – Längentaler Weißer Kogel. Wygląda bardzo przyjaźnie, choć jeszcze trochę podejścia przed nami. Kluczowymi trudnościami charakteryzuje się nieco podcięty trawers, znajdujący się 200 metrów pod szczytem. Skupienie, uwaga, dobre foki i jesteśmy już pod wierzchołkiem. Tu ponownie trzeba złożyć narty i ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonać pieszo. 

Na górze jest iście alpejsko! Dookoła morze gór, tysiące szczytów, a nasz cel od południowej strony jest niebywale urwistym wierzchołkiem. Nie powiem – robi to mocne wrażenie, choć wciąż mieści się w granicach bezpieczeństwa :).

Rozglądamy się po okolicy –  w dolinach i na sąsiednich szczytach pokazują się kolejne ślady działalności skiturowej – możliwości wycieczek jest doprawdy ogrom! Zdjęcia, pogaduchy i schodzimy do nart. Przepinka, ostrożne pokonanie podciętego trawersu (który zapewne byłby łatwiejszy, gdyby nie wystające kamienie utrudniające zjazd) i jesteśmy już pod szczytem. Przed nami całkiem przyjemne pole śnieżne, po którym przyjemnie się kręci.

Po krótkim zjeździe postanawiamy podejść jeszcze na przełęcz Längentaljoch (2988 m n.p.m.), gdzie delektujemy się ciepłymi promieniami słońca i napawamy się widokami. Nagrodą za kolejne podejście jest cudny zjazd w puchowym śniegu, który zalegał na lodowcu. Poniżej granicy lodowca świeży śnieg wciąż zalega, lecz zaczynają gdzieniegdzie wystawać kamienie (pomimo ponad metrowej pokrywy śnieżnej), więc już ostrożniej pokonujemy kolejne metry w dół, poruszając się głównie wcześniej założonymi śladami zjazdu.

Po drodze jeszcze zahaczamy o lodową jaskinię, która robi na nas ogromne wrażenie! Do środka jednak nie schodzimy, ponieważ co chwilę z jej stropu odpadały kawałki lodu. Taki dodatkowy mocny akcent już i tak bardzo dobrego dnia.

Kontynuujemy zjazd trasą podejścia, zatrzymując się co jakiś czas, by móc jeszcze nacieszyć wzrok otoczeniem. Słońce pięknie oświetla strome zbocza, jednocześnie zmiękczając poranny twardy śnieg. Niemal cały zjazd jest przyjemny, i dopiero stromy odcinek przez rzadszy las jest już zmrożony, niemniej nie jest to dla nas jakimś problemem. Szybko go pokonujemy i wykorzystując przygotowane trasy pod narty biegowe – docieramy bardzo sprawnie do parkingu.

Słońce już schowało się za szczytami, więc nie zostajemy długo w dolinie. Pomimo, że do zachodu jeszcze sporo czasu, robi się chłodno, więc szybko pakujemy sprzęt do auta i jedziemy na kwaterę na obiad i zasłużony odpoczynek.

 

#3 Schöllekogel

Kolejny dzień naszej przygody w Alpach postanawiamy spędzić na nieco krótszej i spokojniejszej turze, ponieważ prognozy pogody zapowiadały zachmurzenie oraz spory wzrost temperatury w dzień. Wybieramy więc cel, który w razie czego można „wzbogacić” o dodatkową przełęcz czy szczyt.

Jedziemy do wsi Haggen, gdzie zaczyna się dolina Kraspestal. Parking już niemal pełny (a jak się później okazało, nawet zakazane miejsca były zajęte), i jako jednym z ostatnich udaje się nam znaleźć wolne miejsce (choć przyjechaliśmy kilka minut po 8 rano). Od razu naszym oczom ukazuje się dzisiejszy cel – Schöllekogel (2902 m n.p.m.).

Podejście prowadzi wygodnie doliną, z przyjemnych nachyleniem. Dopiero po 30 minutach pokonuje się kilkudziesięciu metrowy próg, który można pokonać na kilka sposobów, zależnie od wyśnieżenia. Po jego przejściu dolina nieco się zacieśnia i  prowadzi prosto w kierunku jednego z wielu lodowców w okolicy (oraz popularny szczyt Zwieselbacher Rosskogel (3081 m n.p.m.). My skręcamy w prawo i kilkunastoma zakosami prowadzącymi stromszym zboczem wychodzimy na bardziej otwartą przestrzeń. Docelowy szczyt cały czas  towarzyszy nam przed oczami.

Śnieg wciąż twardy, po mroźnej nocy jeszcze nie odpuścił. Liczymy na zapowiadany wzrost temperatury, by szreń nie była problemem na zjeździe (bo o słońcu tego dnia możemy raczej pomarzyć).

Podchodzimy pod kolejne strome podejście, prowadzące północnym zboczem docelowego szczytu, gdzie śnieg nie został jeszcze przeobrażony przez słońce czy temperaturę, więc jest miękko i w miarę stabilnie. Dopiero w najstromszym miejscu robi się trudniej, bo śnieg obsuwa się spod nart. Zakładamy harszle i kolejne zakosy idzie się już pewniej.

Ponownie dochodzimy do niewielkiej kotlinki podszczytowej, gdzie ściągamy harszle i robimy krótki odpoczynek. Wierzchołek jest niemal na wyciągnięcie ręki, ale to wciąż ponad 200 metrów podejścia. Postanawiamy się maksymalnie wysoko podejść na nartach i tam zrobić przepak do zjazdu. Wychodzimy na niewielką grań, gdzie czuć wychładzający wiatr. Na szczęście pod szczytem jest przyjazna grzęda, która chroni od podmuchów, dzięki czemu w bardzo komfortowych warunkach przepinamy się do zjazdu. A jako że tego dnia będzie to nasz jedyny cel, nie spieszy nam się zanadto, więc miło ucinamy sobie pogawędki w nie najbrzydszych okolicznościach przyrody. Przy okazji rozglądamy się po okolicy, a ja robię zdjęcia, szukając kolejnych celów skiturowych.

Zjazd wydaje się przyjaznym, patrząc na kilka śladów poprzedników. Wybieramy swoje linie, lecz pomimo względnie dużej pokrywy śnieżnej, niestety wyhaczamy kamienie. Oj, nasze ślizgi cierpią. Zwalniamy więc tempo zjazdu i spokojnie wjeżdżamy w kolejny stromszy fragment, który jakby miał mniej niespodzianek pod śniegiem. Trochę zabawy jest na zjeździe, więc zaliczamy ten odcinek jako „ok” – jednak wcześniejsze dni były lepsze zjazdowo.

Niżej śnieg już nabrał temperatury i wilgoci, więc ciężej się jedzie. Mimo to całkiem sprawnie docieramy do progu doliny, i trasą podejścia zjeżdżamy na bardziej płaski odcinek. W międzyczasie spotkamy nawet jeszcze osoby, które dopiero zaczynają podejście na któryś z okolicznych celów.

Po dotarciu na parking czujemy wystarczającą satysfakcję z dzisiejszego dnia, więc nie mamy parcia na nic więcej. Dzięki temu wcześniej przyjeżdżamy na kwaterę i w ciepłych promieniach wczesnowiosennego słońca delektujemy się piwem i kawą na tarasie budynku.  A w głowie kłębią się myśli nad trasą kolejnego dnia…

 

Trasa #4: Sulzkogel & Finstertaler Scharte

Czwarty dzień niejako sam się zaplanował już dnia poprzedniego. Jedziemy więc na przełęcz Kühtai, gdzie znajduje się jeden z atrakcyjniejszych ośrodków narciarskich w pobliżu Innsbrucka. Parkujemy nieco poniżej przełęczy, skąd można od razu rozpocząć turę. Jesteśmy już dość wysoko – 1950 m n.p.m. – więc teoretycznie kilkaset metrów podejścia udało się zaoszczędzić.

Celowo wybraliśmy takie, a nie inne miejsce na początek tury, ponieważ pogoda tego dnia miała być mocno niepewna, więc zależało nam na możliwości szybkiej modyfikacji lub skrócenia bezpiecznie wycieczki. Ranek faktycznie był pochmurny, ale z każdą minutą jakby stawało się coraz lepiej, i lepiej.

Podchodzimy więc na koronę zapory jeziora Speicher Finstertal. Idzie się całkiem dobrze, zważywszy na charakter „zbocza” którym się wznosimy. Następnie wschodnią stroną zbiornika, który o tej porze roku jest wyjątkowo pusty, po zmrożonym śniegu, dochodzimy na jego południowy skraj. Dalsza część trasy prowadzi już stromszym, bardziej wymagającym terenem. Mimo to idzie się dobrze dzięki założonym już śladom. Kilka osób przed nami wybrało ten sam cel. O dziwo – większość osób, które wyruszały przed nami z parkingu wybrało poboczny cel, który miał być naszym ewentualnym bonusem tego dnia.

Zdobywamy się kolejne metry w górę, by dojść do niewielkiej kotlinki, gdzie znajduje się małe jeziorko (teraz oczywiście skute lodem i zasypane śniegiem). W tym miejscu dopiero udaje się zobaczyć nasz główny cel – Sulzkogel (3016 m n.p.m.). Wygląda bardzo… przyjaźnie, przynajmniej część narciarska, ponieważ prowadzi szerokim, wyżej stromszym i zwężającym się żlebem. Z kolei po wyjściu na grań, jest wąska przełączka, gdzie składamy depozyt i ostanie 70 metrów podejścia robimy już pieszo (teren bardziej kamienisty, z niewielką ilością śniegu). A wejść na górę warto, ponieważ ze szczytu roztaczają się imponujące widoki, a dzięki nadspodziewanie dobrej pogodzie – raczymy się nimi pełną piersią!

Po zejściu na przełączkę jemy drugie śniadanie i robimy zasłużony odpoczynek. Zjazd jest bardzo przyjemny po odpuszczonym (na twardym podłożu) śniegu. Nawet udaje się znaleźć trochę nierozjeżdżonych połaci ;).

Zjeżdżamy tak do wysokości ok 2450 m n.p.m. i postanawiamy wyjść jeszcze na jedną przełęcz. Nie przeczę, przychodzi nam to w trudzie, ponieważ mocna operacja słońca w zamkniętej dolinie wyciska z nas ostanie siły. Jednym lżej, drugim ciut trudniej, ale udaje się zdobyć przełęcz – Finstertaler Scharte (2777 m n.p.m.). Na górze oczywiście cieszymy się z podjętej decyzji i włożonego wysiłku, ponieważ cel – podobnie jak przełęcz drugiego dnia – był tylko dla nas, a klimat miejsca był równie ciekawy. Stąd można śmiało robić dalsze, bardzo ciekawe pętle, które mam nadzieję, uda się jeszcze w przyszłości zrealizować na skiturach.

Mieliśmy zamiar na przełęczy spędzić nieco więcej czasu, ale wzmagający się wiatr nieco zmusił nas do szybszego jej opuszczenia. Pierwsze skręty czujniej, krótki trawers i wjeżdżamy na szerokie pole śnieżne pełne znakomitego śniegu. Może nie był to puch, ale dość przyjemnie się kręciło, ciesząc się każdym przejechanym metrem.

Kilkaset metrów niżej śnieg był już dość mokry i ciężki, więc trzeba było uważniej jechać, mimo to aż na dno zbiornika zjechało się przyzwoicie. Potem musieliśmy jeszcze raz założyć foki, ponieważ nie chciało nam się robić niewygodnego trawersu, którym szliśmy rano – lepiej nam było zjechać nieco niżej i potem podejść kilkadziesiąt metrów na koronę zapory.

Zjazd z zapory był już formalnością, lecz przyjemną – w miękkim śniegu, ponownie do samego auta. I tak, z planowo krótszej wycieczki przy prognozowanej słabszej pogodzie, zrobiła się całkiem syta tura w pięknych okolicznościach przyrody.

Już podchodząc na przełęcz każdy z nas myślał tylko o tym, by zaraz po zjechaniu zatrzymać się w sklepie i ugasić pragnienie jedynie słusznym napojem. Jeszcze w Kühtai kupiliśmy więc co trzeba, i w promieniach zachodzącego słońca, przy akompaniamencie muzyki après ski z pobliskiego baru, zasiedliśmy sobie wygodnie na ławeczce, delektując się chwilą i bardzo dobrze spędzonym dniem na skiturach.

 

Cztery bardzo dobrze wykorzystane dni na skiturach! Warunki były co najmniej dobre, i choć śniegu także w Alpach odczuwalnie mniej – dało się zorganizować wyjazd tak, by znaleźć dobrą miejscówkę na co najmniej kilka wycieczek (a wciąż niewykorzystanych zostało sporo). Dzięki doborowej ekipie, gdzie spójność w górę jak i w dół była na dobrym poziomie – nasz zespół w składzie: Andrzej, Mariusz, Tomek i ja, stworzył bardzo dobry skład. Dzięki chłopaki za wspólną wyprawę!


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *