Tegoroczny wyjazd wakacyjny kilkakrotnie przekładaliśmy, nie do końca mając nadzieję, że w ogóle uda się go zrealizować. Powodów tej sytuacji było kilka, ale nie jest to miejsce by o tym pisać. Gdy już finalnie zapadła decyzja, że jednak gdzieś jedziemy, i oczywiście z rowerami, i to dwoma – dla każdego – czyli razem z czterema rowerami, wiadomym było, że łączymy szosę i mtb. A gdzieżby indziej takie połączenie sprawdza się idealnie, jak nie w Alpach. Ubiegłoroczny urlop częściowo spędzony w Dolomitach, dał nam obraz potencjału tych gór (do tej pory odwiedzałem je kilkukrotnie skiturowo), że latem jest tam naprawdę co robić na każdym rowerze!
Na tydzień przed wyjazdem paskudny niż zasypał śniegiem kilka alpejskich przełęczy a prognozy na czas wyjazdu nie zapowiadały się najlepiej. Pierwsza zmiana planów została skierowana na Słowenię + chorwacką Istrie. Przygotowaliśmy się logistycznie do tej destynacji całkiem nieźle, gdy na 2 dni przed wyjazdem kompletnie Europę zaatakował kolejny niż opadowy. I co? W kraju prawie że zima, sprawdzone miejscówki wymagałyby bardziej zabrania łodzi niż rowerów. Szybka burza mózgów, a w zasadzie moja delikatna sugestia poprzez pokazanie prognozy na Kolašin i zapada ostateczna decyzja – jedziemy do Czarnogóry!
A musicie wiedzieć, że kraj ten już kilka lat temu, podczas pierwszych odwiedzin, wyjątkowo przypadł nam do gustu i już kilkakrotnie go odwiedzaliśmy, poznając każdorazowo nowe rejony.
Logistykę związaną z Czarnogórą mamy w zasadzie lepiej opanowaną niż z niejednym bliżej nam położonym krajem Europy, więc szybkie przygotowanie wyjazdu nie stanowiło dla nas większego problemu. O walorach tego kraju może napiszemy trochę poniżej, albo sami też wyczytacie spomiędzy wierszy i zdjęć. A więc zaczynamy :).
Dzień 0
W planie wyjazd ok. 18. I do teraz nie wiem, jak nam zeszło z pakowaniem i pozostawieniem domu w porządku, że pomimo już (prawie) wolnych dni od pracy, dopiero po 20 udało się zasiąść w fotelach auta. Nota bene po 15 km przypomniałem sobie, że na kampach warto mieć ze sobą krzesełka, a jako że ich zapomniałem spakować, a odległość już przejechana była niewielka, wróciliśmy po nie. Przy okazji jeszcze raz robiąc przegląd rzeczy, czy aby wszystko co konieczne, zabraliśmy ze sobą.
Dzień 1
Ten urlop spędzamy w podróży jak biali – ile można, a jest po drodze – jedziemy autostradami czy innymi płatnymi drogami. Komfort i czas jest też miarą wygody podróżowania. Przez Słowację, Węgry, Serbię dojeżdżamy do Czarnogóry. Pierwszym rejonem działań są okolice miejscowości Plav. Na miejscu kupujemy mapę Parku Narodowego Prokletije, która przez kolejne dni ułatwi nam wycieczki (przed wyjazdem z Polski mieliśmy mapy elektroniczne i plany tras, które chcieliśmy przejechać, niemniej wersja papierowa jest wciąż wygodniejsza przy ogólnym zarysie planowania).
Droga do Plavu w zasadzie obyła się bez przygód. Dojeżdżamy ok. 15 (po 3 h snu) na miejsce. Robimy szybki przegląd możliwych miejsc biwakowania i decydujemy się na pozostanie na Campingu LakeViews. Nazwa kampu odzwierciedla widok, jaki z niego można zobaczyć – na Jezioro Plavsko. Jest to sporej wielkości akwen, dochodzący do rozmiarów blisko 2 ha (głównie podczas wiosennych roztopów). Jego urokliwe położenie, pomiędzy dwoma piętrzącymi się grzbietami górskimi, czyni je wyjątkową atrakcją samą w sobie. Dodatkowo błękitna woda, spływająca wprost z gór, sprawia wrażenie lazurowej przejrzystości.
Tego dnia chcieliśmy zrobić jeszcze krótką przejażdżkę, na którą wybraliśmy się w dolinę Ropojana. Celem było jezioro położone już na granicy z Albanią. Droga ze wsi Gusinje początkowo szutrowa, bardzo szybko zamieniła się w solidnie wymytą ścieżkę, gdzie miejscami nijak nie dało się jechać (a po części była to droga dojazdowa do schroniska). Ale udało się. Dolina zrobiła na nas spore wrażenie, szczególnie że znaleźliśmy się w sercu gór Prokletije, które tłumaczy się jako Góry Przeklęte (z powodu dzikości i sporej niedostępności). Późna godzina nie pozwoliła nam już na podjazd do schroniska, więc zjechaliśmy od razu do wylotu doliny i po spakowaniu rowerów, pojechaliśmy na camping.
Dzień 2
W nocy przeszła niemała ulewa. Góry w około zasnuły się chmurami, spośród których co jakiś czas wyglądało słońce. Prognozy tego dnia mówiły jedynie o przelotnych opadach, stąd decyzja o zrealizowaniu wycieczki nie została cofnięta.
Podczas składania rowerów okazało się, że w Oli Soilu zużyły się klocki w hamulcach. A o zapasie nikt nie pomyślał, wszak nie przejechała nim jeszcze nawet 500 km. Poszukiwania okładzin w Czarnogórze można porównać z zakupem innych części rowerowych, czyli wizyta w Podgoricy – stolicy kraju. Wiązałoby to się z przejazdem 250 km w jedną stronę, wcale nie prostą drogą. Przeglądam skrzynkę narzędziową, w której zabrane zostało wiele mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy, i udaje się namierzyć klocki do innych hamulców -Magur MT. Niestety – do SRAM DB nie podejdą nijak. Spoglądam jeszcze na budowę zużytych tarcz i coś skojarzyły mi się z moimi SLX-ami. Przykładam… i w zasadzie pasują – trzeba „tylko” spiłować z obu stron 1 mm podkładu oraz części ściernej. Tak, spiłować – tylko czym?! Piesze poszukiwania w Plavie pilnika okazały się o tyle skuteczne, że jeden z napotkanych pracowników budowlanych obiecał nam załatwić owe narzędzie i podrzucić nam je na camping. I co? Po 20 minut pan podjeżdża trzymając w ręku pilnik :). Pomimo chęci zapłaty czy innego odwdzięczenia się za uratowanie sytuacji, niczego od nas nie chciał wziąć. Ot, życzliwość :).
Po półgodzinnej pracy nad dopasowaniem klocków SLX-a do SRAM-a DB5, możemy ogłosić sukces i z nieplanowanym opóźnieniem, o 11 ruszamy na szlak. Celem na dziś jest jedna z krótszych pętli nad Plavem, która wznosi się na pobliski grzbiet Kofiljaća, sięgający blisko dwóch tysięcy metrów wysokości (w najniższym miejscu, bo dalej prowadzi kilkaset metrów wyżej, tyle że już mniej rowerowym wariantem).
Zabudowania w dolinie ciągną się dość długo, lecz tuż po wyjechaniu z niej, domy zmieniają się w letniarki i sezonowe szałasy, do których prowadzą wygodne, szutrowe drogi. To dzięki nim i ich wysokiemu położeniu mamy możliwość zdobywać, wjeżdżając rowerem, spore wysokości. Zdarzają się tam również i całoroczne domy, które usytuowano doprawdy ze sporą fantazją, zważywszy na wysokość oraz dojście (bo niejednokrotnie o dojeździe nie ma mowy).
Po pokonani kilku serpentyn, naszym oczom ukazują się coraz rozleglejsze widoki na Prokletije – góry w których się znajdujemy. Z jednej strony stosunkowo łagodne, trochę przypominające pofalowane Tarty zachodnie, a drugiej strony piętrzące się ku niebu skaliste grzbiety, na części których nie stanęła chyba jeszcze ludzka stopa.
Podczas podjazdu dopada nas jedna z ulew tego dnia. Na szczęście udaje się ją w ostatniej chwili przeczekać w jednej z zagród… dla owiec. Dalszy przejazd pośród przybierających już jesienne kolory łąk, przyprawia nas w wyjątkowo dobry nastrój. Poza zdobyciem tego dnia jednego z wierzchołków Kofiljaćay – Bandery, najbardziej zapadającym nam w pamięci tego dnia pozostanie singlowy przejazd pośród paproci, mieniących się już rdzawo-czerwono-żółtymi barwami. Przepiękna sprawa!
Podczas zjazdu dopada nas kolejna ulewa, która trochę dłużej przytrzymała nas w jednym z szałasów. Po niej już za jednym razem udało się zjechać z Bandery (1825m n.p.m.), do naszego campingu w Plavie. Muszę przyznać, że dawno nie miałem tak ekscytującej wycieczki pod względem pogodowym. Znając prognozy i w ogóle kłębiące się cały dzień chmury – nie wychylałbym nosa z domu, a tak – siłą woli udało się przejechać jedną z najpiękniejszych do tej pory tras górskich w Czarnogórze, gdy w około przechodziły solidne zlewy (co mam nadzieję na co poniektórych zdjęciach widać).
Dzień 3
Na trzeci dzień naszych zmagań z górami w okolicach Plavu, wybraliśmy sobie cel w masywie gór Visitor – Jezoro Visitorsko. Wg dostępnych map i informacji zawartych w przewodniku, wiedzieliśmy że z blisko czterdziestu kilometrów, które mamy przejechać do jeziora, ostatnie 700 metrów trzeba podejść (dlaczego – nie było wyjaśnione, lecz spodziewaliśmy się po prostu skalistej ścieżki, którą rowerem ani w górę, ani w dół nie da się przejechać). Natomiast skoro lokalsi wyznaczyli tam szlak rowerowy – widać warto dokonać tego przejazdu, z podejściem na koniec.
Ranek ponownie rześki, ledwo trzynaście stopni, niebo oczywiście pochmurne + drobne pokropywanie. Cóż, decyzja zapadła, a prognozy mówiły, że ma się przejaśniać… Początkowo kilka kilometrów jedziemy asfaltem, by wjechać na szutrową drogę, którą już do końca będziemy zdobywać wysokość i cel naszej wycieczki. Miejscami bardzo strome fragmenty nie dały nam zapomnieć, że jesteśmy w wyższych niż nasze Beskidy, górach. Na trasie było trochę błota, luźniejszego terenu, lecz całość dało się wjechać.
Przy jednym z domków (myśliwskich?), gdzie zrobiliśmy krótki odpoczynek, spotkaliśmy sympatyczną grupę panów (myśliwych, sądząc po wyposażeniu), którzy uraczyli nas poza rozmową, paroma kieliszkami rakiji. I jak nie przepadam za tego typu alkoholami, to ta, wypita z plastikowej emerytki, smakowała wyśmienicie. I nawet nie tylko dla towarzystwa, wypiłem te kilka łyków dla rozgrzania się, ponieważ temperatura spadła już sporo poniżej 10 stopni, a w najwyższym punkcie dziś wyniosła ledwo 4 stopnie. Dodając do tego przemoczone buty i ogólną wilgotność, temperatura odczuwalna na czekającym nas zjeździe, na samą myśl – budziła niemiłe uczucie.
Zmodyfikowaliśmy nieco ostatni fragment trasy, chcąc niejako zjechać nad jezioro z góry, wjeżdżając na wyżej położone „osiedle” kilku domków letniskowych, skąd wg mapy wiodło kilka ścieżek prowadzących do jeziorka. O ile udało się sprawnie dostać wyżej, o tyle znalezienie jezdnej dla roweru ścieżki już nie poszło nam tak dobrze. Może bardziej by nam się chciało eksplorować teren, bo wiedzieliśmy gdzie i jak iść, ale mokre trawy i krzaki wybitnie uprzykrzyły już i tak dojazd, że postanowiliśmy odpuścić. Zjechaliśmy w miejsce, gdzie znaki kierowały na podejście pod jezioro i za szlakiem, dostaliśmy się nad nie. Jak się okazało, powodem pozostawienia roweru te 700 wcześniej był w kilku miejscach BARDZO stromy szlak. Ja jednak nie dałem za wygraną, i udało się go wjechać, ale tylko dlatego, że podłoże wybitnie puszczało. Gdyby tylko raz koło podjechało – koniec.
Samo jezioro jak jezioro, ot przeszkoda wodna o wilgotności 100% jak mówi żołnierska definicja. Otoczone pięknym świerkowym lasem, z nieopodal położoną chatką, gdzie można schronić się od deszczu czy przenocować. Nam się podobało za całokształt – droga dojazdowa obfitowała w ciekawe widoki, a na zjazd z jeziora do szutrówki wybraliśmy wariant bardziej endurowy, który był mocnym akcentem tego dnia. Na koniec zmodyfikowaliśmy trasę powrotu do Plavu, poprzez przejazd jedną z trawersujących ścieżek leśnych. Ścieżka pewnie rok czy dwa lata temu byłaby lepsza, bo singlowa, a teraz została poszerzona do szerokości pojazdu czterokołowego. Szkoda trochę, choć i tak warto nią było przejechać, ponieważ jest ciejawym wariantem zjazdowym, a na koniec odwiedza jedną z okolicznych wiosek.
W trakcie całej wycieczki w zasadzie poza kroplami z drzew, nie spadło na nas nic z chmur, pomimo że ich pułap tego dnia był wyjątkowo niski! Za to po dojechaniu na camping, zjedzeniu obiadu i okapaniu się, zaczęło z przerwami padać do samego wieczora.
Grzejąc się w ciepłych śpiworach w namiocie, w głowie studiujemy trasę na następny dzień. Trasę, która w zasadzie przyciągnęła nas w te okolice. Specjalnie zostawiliśmy ją sobie na dobrą, pogodę, która miała nadejść następnego dnia…
Zobacz także:
» Wakacje #2 – Montenegro & Hungary ROAD
» Wakacje #3 – Polska MTB
Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail