Tegoroczny urlop zapewne wielu z Was będzie pamiętać nieco inaczej, zważywszy na okoliczności, w jakich przyszło go spędzić czy też po prostu zmienić plany. Nasz w zasadzie był zaplanowany w okresie Świąt Wielkanocnych, a termin już w styczniu został wybrany. Pozostało nam tylko czekać terminu i szlifować formę, by podołać zaplanowanym trasom.
Wiadomy wirus nieco podciął nam skrzydła, ponieważ zostały zamknięte granice, a bezpieczne poruszanie się poza domem wymagało dodatkowych restrykcji. Stąd też wizja wyjazdu urlopowego zaczęła przenosić się na kolejny rok. Wstępne zluzowania obostrzeń, a przede wszystkim otwarcie interesujących nas krajów na przyjazd turystów, wlało na nowo promień nadziei, na pomyślność wakacyjnych planów. W międzyczasie jeszcze Czesi nie do końca chcieli wpuścić mieszkańców naszego województwa (na szczęście wcześniej Słowacy nas wpuścili „do siebie”, a miałem już wizję podróży do Włoch przez Niemcy, czyli +300km/3h dłużej), Ola musiała o tydzień przesunąć z przyczyn służbowych urlop, lecz finalnie dobrze na tym wyszliśmy (otwarcie granic przez Słowację).
Jako że już wyżej „wygadałem się”, że pojechaliśmy do Włoch. No bo gdzieżby indziej można było lepiej i ładniej pojeździć na rowerach szosowych? Oj wiem – wiele jest takich miejsc, lecz Dolomity są tylko jedne, a te wyjątkowo przypadły nam do gustu pod kątem spędzania urlopu :).
Tym razem mieliśmy do dyspozycji kilka dni więcej, niż w zeszłym roku, gdzie niejako przecieraliśmy szosowe trasy w Dolomitach, stąd też postanowiliśmy w miarę rozsądnie rozłożyć zaplanowane trasy, łącząc rowerowanie z krótkimi trekingami. Oczywiście tuż przed wyjazdem prognozy pogody ze słonecznej zmieniły się na pochmurne z deszczem/burzą, więc zdecydowaliśmy się odwrócić kolejność tras, licząc że może jakoś uda się coś podziałać pomiędzy opadami. Nota bene już w drodze dojazdowej każde z nas miało w głowie wizję zmiany destynacji, by jednak urlop spędzić aktywnie na rowerze względnie w słońcu, a nie pod parasolem czy w barze (na horyzoncie już świtały nam chorwackie trasy Istrii). Także jak widzicie, pomimo ogólnych planów, gdzieś tam było miejsce na szybką ich zmianę ;).
Tuż przed wyjazdem poprosiłem Olę, by zapoznała się z trasami, by na miejscu nie zaczęła narzekać, że za długie czy za wysokie. Do końca nie wiem, czy to zrobiła, ale wiem, że wszystkie trasy przejechała wybornie i była z nich co najmniej bardzo zadowolona (a przynajmniej z ilości wszelakiej flory, szczególnie tej kwiatowej 😀 ). (przyp. Ola – zrobiła, ale następnym razem poproszę o informacje dotyczące nachylenia podjazdów 😉 )
Dzień #1 – Passo Rombo / Timmelsjoch
Żywiec opuściliśmy rankiem, po finalnym spakowaniu i kawie, by wieczorem na pierwszym noclegu zabiwakować na krańcach miejscowości St. Leonhard in Passeier, gdzie skorzystaliśmy z gościnności gospodarza domku letniskowego ;).
Ranek przywitał nas dość pochmurny, lecz wiedzieliśmy, że dzień ma być ciepły i słoneczny, z zapowiadanymi na popołudnie burzami. Może od razu tu nadmienię, by się nie powtarzać, że praktycznie każde następne 10 dni mniej więcej po godzinie trzynastej zaczynało się chmurzyć, grzmieć i padać (w kolejności różnej, z takąż samą różną intensywnością oraz długością danego zjawiska). Podpowiem, że na tym wyjeździe najlepiej z prognozowaniem pogody radził sobie portal meteoblue.com, zaś Yr.no znacznie słabiej, tj. podawał za dużo niekorzystnych dla nas danych ;). Lokalne serwisy już w ogóle wskazywały, by udać się na południe Europy ;).
Urlop można powiedzieć, zaczęliśmy od razu dość mocno, ponieważ na dzień dobry wjechaliśmy na najwyższą wysokość podczas całego wyjazdu, nie mając nawet kilometra rozgrzewki w nogach. Cóż – jak się bawić, to się bawić :).
Niemal od razu poczuliśmy flow szosowy, który z każdym zdobywanym metrem wzbudzał w nas coraz większy entuzjazm :). A im bliżej byliśmy przełęczy, tym i widoki stawały się bardziej wysokogórskie. Nawet przez pewien czas jechaliśmy w chmurze, która nawet tam wydawała się magiczna. Cóż – efekt wyjątkowości miejsca zadziałał w 100%.
Przełęcz Timmelsjoch z pewnością nie należy do najłatwiejszych wjazdowo na rowerze, ale za to widoki jakie roztaczają się z podjazdu na nią, pozwalają zmniejszyć trudy trasy. Nas szczególnie oczarował właśnie mglisty klimat tego dnia, który dodatkowo wzmocnił wizualny odbiór tego miejsca.
Dzień #2 – Passo Costalunga, passo Nigra
Trasa drugiego dnia była tak po prawdzie niemalże przed wyjazdem zaplanowana, ponieważ zastąpiła nieco większą pętlę – właśnie ze względu na prognozy pogody, postanowiliśmy dokonać zmian. Przejazd trasy okazał się co najmniej dobry. O ile sam początek był „zwykłym” zdobywaniem wysokości po niekończącej się ilości serpentyn, o tyle po kilkunastu kilometrach, gdy wjechaliśmy już w górskie klimaty – świat stał się piękniejszy :).
Obie przełęcze – Costalunga oraz Nigra, są stosunkowo przyjazne rowerom i oferują taki ogólny przedsmak wyższych tras. Nam się bardzo podobało, pomimo że przy planowaniu tej trasy nazwałem ją „zapchaj dziurą na mapie” czy jakoś tak ;). Po jej przejechaniu – muszę oddać jej honor i polecić innym. Tylko uwaga – nie zmieniajcie jej kierunku przejazdu – w drugą stronę podjazd przez Tiers i Villa di Mezzo jest bardzo wymagający na tym właśnie odcinku. Ale co kto lubi ;).
Dzień #3 – Passo Rolle, passo Valles, passo Pellegrino
Można powiedzieć, że w tym dniu zaczęliśmy przebywać w sercu Dolomitów, czyli w dolinie Fassa. Myślę, że śmiało mogę ją tak nazwać, ponieważ poza niewątpliwą urodą jest doskonałym punktem wypadowym na co najmniej kilka dobrych tras rowerowych. Przynajmniej dwie z nich sami uskuteczniliśmy. Tego dnia postanowiliśmy wjechać na trzy przełęcze: Rolle, Valles i Pellegrino. Przy czym ta środkowa jakoś dopiero dzień wcześniej mi się rzuciła w oczy, bo gdy planowałem trasę, jakoś umknęła mojej uwadze ;). Ale co tam – wiedziałem, że suma przewyższeń się zgadza, więc czy w dół, czy w górę – na jedno wychodzi ;).
Wjazd na Passo Rolle z Moeny/Predazzo to naprawdę przyjemność! Miłe nachylenie, dobry asfalt i końcówka, która pod względem widoków jest na pewno w czołówce jeśli chodzi o trasy szosowe w Dolomitach.
Passo Valles już tak gładko nie weszło, jak poprzednia przełęcz. lecz stosunkowo niedługi i nieduży podjazd, da się przeżyć. Tu także końcówka na plus, ale już nie tak jak wcześniej. Podjazd w dużej mierze prowadzi wzdłuż krystalicznie czystego i zachęcającego do kąpieli potoku (przynajmniej dopóty, dopóki nie włoży się doń którejś części ciała i nie poczuje temperatury wody 😉 ).
Passo Pellegrino szczególnie Oli nie dawało spokoju, ponieważ rok temu jechaliśmy przez nią autem, i tak już było trudno na nią wjechać. A co dopiero rowerem. Niemniej podjęliśmy wyzwanie i udało się. Ja nawet trochę ambicjonalnie do tego podszedłem (starając zachować ciągłość wjazdu), lecz z zachowaniem sił na kolejne dni urlopu. Sama przełęcz nie jest jakoś szałowo widokowa – rzekłbym – co najwyżej dostateczna. Z pewnością za trudy podjazdu na nią, był zjazd do Moeny – ponad 10 km czystej przyjemności :). Na koniec w nagrodę porcja lodów dla Oli, a mnie satysfakcja, że udało się zdążyć przed burzą i deszczem.
.
Dzień #4 – Rest spacer
Staramy się w miarę rozsądnie planować nasz urlop, więc przeplatamy go także dniami „wypoczynkowymi”, które przeznaczamy na faktyczny odpoczynek, lecz z drobną aktywnością. Tym razem zrobiliśmy sobie krótką, pieszą wycieczkę po okolicy, w której biwakowaliśmy. Przy okazji mieliśmy okazję dzień wcześniej niemalże z wejścia do namiotu obserwować wspaniałą tęczę (oczywiście wcześniej poprzedzoną burzą z deszczem).
Dzień #5 -Passo Pordoi, passo Falzarego, passo Valparola, passo Gardena, passo Sella
Tak – to jest TA wycieczka! Jedna z trzech, na których najbardziej mi zależało, i jednocześnie najbardziej obawiałem się jej realizacji.
Wiedząc, że pogoda nie jest naszym sprzymierzeńcem (lecz mając w zapasie niemal najdłuższy dzień w roku), tego dnia budziki nastawiliśmy na 5. rano. Oczywiście grzebanie poranne i krótki podjazd na parking zabrał nam trochę czasu, ale udało się możliwie wcześnie wyruszyć z Campitello di Fassa.
Wjazd na Passo Pordoi wszedł nam wyjątkowo przyjemnie. Nawet zza chmur zaczęło pojawiać się słońce i skrawki błękitu! Nie jest źle – choć chmury mocno ograniczają dalsze widoki – jest względnie stabilnie deszczowo – pomyślałem. Ciśniemy dalej. Zjazd do Arabby rześki, dalej niewiele lepiej, ale za to szybciej. Początek podjazdu pod passo Falzarego znów dobrze rokuje, ale jak się niebawem okazało – była to cisza przed burzą – i to dosłownie. Na przełęczy już było słychać w oddali odgłosy burzy a wiatr co chwila dowiewał na nas drobne krople deszczu. Wyprzedziłem nieco Olę, informując, że nie będę czekał na pierwszej przełęczy, tylko od razu na passo Valparola. Niestety nie była to mądra decyzja, bo właśnie na tej drugiej przełęczy dopadła nas solidna ulewa z burzą i bardzo poważnie osłabiła morale naszej mini-grupy. Nie udało nam się dotrzeć do żadnego ciepłego schronienia i przez prawie godzinę przemoczeni, przeczekiwaliśmy niepogodę pod niewielkim daszkiem muzeum Forte Tre Sassi. Dopiero na telefonie sprawdziłem, że dosłownie 600 metrów dalej jest schronisko (rifugio), gdzie można się nieco ogrzać i przede wszystkim zjeść/napić się czegoś ciepłego i choć trochę podeschnąć.
Generalnie nasze myśli biegły już ku opcji powrotu autobusem (nawet pytaliśmy się, czy autobusy zabierają rowery – tak, zabierają). Po kolejnej godzinie, za oknem zaczęło się wypogadzać, a słońce zaczęło wysuszać asfalt. Przekonało nas to do kontynuowania jazdy, a nagrodą za podjętą decyzję była wspaniała, rzekłbym nawet zjawiskowa gra słońca i okalanych przez delikatne chmury – gór.
Doprawdy dalszy przejazd był naprawdę godziwą ucztą wizualną, a gdy dodam, że passo Gardena oraz Sella są wg nas zdecydowanie najbardziej malowniczymi przełęczami w Dolomitach, to nie muszę chyba pisać, że pomimo zmęczenia, „chwilowej” niepogody, cała wycieczka została przez nas zapamiętana jako najpiękniejsza pętla w sercu Dolomitów!
Dzień #6 – Nuvolau
Przez ogólne trudności minionego dnia oraz chęć przespania się w miarę cywilizowanych warunkach, postanowiliśmy minioną noc spędzić na kempingu Soal. Miło było umyć się w ciepłej wodzie, pospać dłużej i nacieszyć się beztroskim urlopem (wspominając wczorajsze załamanie pogody).
Ten dzień przeznaczyliśmy też do większego transferu, by wygodniej rozpoczynać kolejne zaplanowane trasy. Po drodze nie omieszkaliśmy oczywiście zrealizować krótkiego, ale jakże widokowego, trekingu na Nuvolau, na szczycie którego znajduje się tak samo nazywające się schronisko.
Przy okazji mieliśmy okazję, a szczególnie Ola, spacerować w otoczeniu najbujniejszych kwietnych łąk wszechczasów :).
Samo wyjście i zejście na szczyt Nuvolau jest dość wygodne i bezpieczne i śmiało możemy polecić je każdemu :).
Dzień #7 – Passo San Antonio, passo Monte Croce, Misurina
Kolejna zaplanowana trasa w połowie wiodła raczej mniej uczęszczanymi drogami w Dolomitach. Szczególnie odcinek od Auronzo do Sexten / Innichen był wyjątkowo przyjemny – znikomy ruch i naprawdę dobre, szerokie asfalty dawały nam sporą przyjemność z jazdy. Widoki także nieco inne, niż te powszechnie znane (co nie znaczy, że gorsze!). Poza tym druga część trasy wiodła w okolicach, w której już kilkakrotnie wcześniej byliśmy (głównie zimą), a mnie i Oli kojarzy się jako „brama” Dolomitów (polecam wjazd rano od strony Lienz, po nocnej jeździe – góry robią wrażenie!). I co ważne – okolica obfituje także w świetne trasy skiturowe, które także mieliśmy już okazję eksplorować :).
Także w trakcie tej wycieczki dopadła nas ulewa, ale w tym przypadku niemal komfortowo ją przeczekaliśmy w Misurinie, wiedząc, że prędzej czy później się wypada, a nas czeka już tylko zjazd na biwak.
Natomiast tego dnia inna rzecz bardzo negatywnie (na szczęście tylko przez niedługi czas) wpłynęła na naszą wycieczkę. Nie wgłębiając się w szczegóły (a rzecz zaczęła się dziać od trudności z przerzucaniem przełożeń w tylnej przerzutce), okazało się, że pod owijką mam na tyle uszkodzony pancerz (zdjęcie poniżej), że linka przerzutki nie jest w stanie się poruszać. Na początku wyjazdu myślałem (a całość jeszcze jakoś działała), że to wina brudnego pancerza/linki, i po pierwszym dniu nawet wymieniłem linkę i fragment pancerza przy przerzutce), ale tego dnia, po wyjechaniu z Dobbiaco/Toblach, przerzutka już całkiem odmówiła posłuszeństwa. I pomyślcie jakie było moje nastawienie, gdy przede mną był decydujący podjazd, a nad głową zaczęły zbierać się burzowe chmury… normalnie masakra jakaś! Na szczęście przy punkcie widokowym Vista Panoramica Tre Cime Lavaredo od przygodnych turystów udało się pożyczyć nożyk do tapet, i po ucięciu uszkodzonego odcinka pancerza (a ten znajdował się pod owijką na kierownicy) i wymianie linki (a tę wożę ze sobą), udało się napęd przywrócić do ładu. I na nowo przerzutka zaczęła płynnie działać. A do końca wyjazdu nie mogłem nacieszyć się z przyjemności jej użytkowania :).
Dzień #8 – Passo Mauria, passo Pura, Sella di Razo
Trasa tego dnia to w ogóle moja inicjatywa, która wynikała z… no właśnie nie wiem z czego. A wiem – z dziury na mapie, którą warto (chyba) poznać. Krótki research za pomocą Google Street View i wiem, że źle nie będzie. Przynajmniej druga część trasy zapowiadała się co najmniej godnie.
Na początku trasy Ola w ogóle zapytała się, skąd wyczarowałem tę wycieczkę, bo przez pierwsze 35 kilometrów nie spotkaliśmy żadnego kolarza (a asfalty były przednie!) ;). Podczas przejazdu mieliśmy okazję podziwiać skutki sił kamienno-wodnych lawin, jakie spadają po obfitych opadach z otaczających nas zboczy. Doprawdy robi to wrażenie. Po względnie spokojnej pierwszej części trasy i wjechaniu bardzo przyjemnie na Passo Mauria, zaczęła się raczej ciekawsza część trasy. Podjazd pod passo Pura dał się nam nieco we znaki (pierwszy podjazd w czasie tego urlopu w słońcu i temperaturze powyżej 25 stopni). Nawierzchnia może nie rewelacyjna, ale za to ruch znikomy. Zjazd z przełęczy podobny.
A gdy już zjechaliśmy w dolinę Sauris, niemalże od razu „zaczęło się dziać”! Pierwszym szokiem był mega tunel, który wyprowadzał nas wprost na koronę mega zapory z mega położonym jeziorem – Lago di Sàuris (polecam Google 🙂 ). I od tej pory było już zdecydowanie dobrze!
By jednak nasza radość z trasy nie trwała za długo… musiały przyjść chmury, i jak to we wcześniejsze dni bywało – deszcz dostawał nas w najwyższych punktach trasy. Tego dni nie mogło być inaczej. Tyle że tu nie mieliśmy za bardzo możliwości schronienia się przed nim. No cóż – zdecydowaliśmy się na kontynuowanie jazdy, licząc, że może na zjeździ uda się podeschnąć, a w ostateczności na kolejny dzień nie planowaliśmy żadnej wycieczki rowerowej.
Deszcz oczywiście skutecznie nas przemoczył, choć kurtki nieco temu zapobiegły. Na szczęście ulewa nie trwała długo i okazała się w tym czasie zjawiskiem mocno lokalnym, dzięki czemu zjazd mieliśmy zupełnie suchy. I dobrze, bo wyjątkowo nie wyobrażam sobie zjazdu z Sella di Razo po mokrej nawierzchni! Swoją drogą – bardzo malownicze miejsce, do którego będziemy chcieli wrócić przy lepszej pogodzie, przy okazji podjeżdżając drogą zjazdu.
Dzień #9 – Chill czyli w kawałek urlopu na urlopie
Niemalże końcówka urlopu to czas najwyższy na urlop :). Tego dnia drugi raz na wyjeździe – wyspaliśmy się. Ja może bardziej, bo jak mam schronienie nad głową i suche ubranie, to nie jestem wrażliwy nad burze, Ola jednak mniej, ponieważ trochę boi się gwałtowności pogodowych. I choć poprzedni wieczór był całkiem przyjemny, to w nocy dotarły do nas 3 (trzy!) burze z deszczem tam ulewnym, jakby ktoś wiadro cały czas wylewał. Oj, jakże cieszyliśmy się z naszego miejsca biwakowego, i tego, że zdecydowaliśmy się rozbić namiot pod wiatą!
Dzień #10 – Zoncolan, Monte Crostis, „Panoramica delle Vette”
I oto druga z trzech najbardziej pożądanych przeze mnie tras tego urlopu. Myślę, że każdemu szanującemu się szosowcowi nie muszę wyjaśniać czym jest Zoncolan i podjazd na niego trasą Giro d’Italia. Napiszę może tak: boli, ale warto – po stokroć warto! Niemal stałe nachylenie powyżej 13%, z miejscami zdecydowanie mocniejszymi kątami. I to cały czas! To nie nasz Kocierz czy inny ścianeczka Wielkiej Puszczy – to 10 kilometrów naprawdę wymagającego podjazdu. Lecz powiadam – warto, lecz wcześniej przygotujcie się choć trochę – mentalnie i fizycznie.
Drugi podjazd tego dnia – przyznaję – zapożyczyłem przypadkiem z najlepszego bloga szosowego – HopCycling, gdzie przypadkiem Maciek napisał we wpisie o Słowenii, o trasie nieopodal – we Włoszech. I tym samym podebrałem i ja chęć wjechania na – jak się okazało – najpiękniejszą widokowo trasę, jakąkolwiek do tej pory jechałem na rowerze!
Miejsce, czy raczej część trasy, nazywa się „Panoramica delle Vette”. A jeśli szukać po nazwie góry – należy wpisać Monte Crostis. Najbardziej widokowy fragment trasy to niestety droga szutrowa, ale da się bezpiecznie i w miarę wygodnie przejechać ją rowerem szosowym (ok. 6 km), a dwie drogi wjazdowe/zjazdowe będą niezłym uzupełnieniem górnego odcinka. Stromszy (średnio 10%, ale są miejsca z 14%), o nieco gorszym asfalcie (równy, bez dziur, ale chropowaty), bardziej oficjalny wiedzie z miejscowości Tualis. Drugi, trochę zniszczony przez naturę (wyrwy w asfalcie, kamienie na drodze, itp), lecz także nadaję na rower (auta mają tam zakaz wjazdu), wjazd jest nieco łagodniejszy i wg mnie lepszy do wjazdu. Nawet pierwotnie tak planowałem jechać, lecz miły pan – sprzedawca pamiątek na Zoncolanie, zasugerował nam drugą (tę oficjalną) drogę podjazdu, jednocześnie informując o szutrze na górze (która to wiadomość jakoś umknęła mi, gdy w domu planowałem tę trasę). Cóż, może nie wiedział, że my i tak będziemy chcieć przejechać całość i jest nam wszystko jedno, z której strony wjedziemy ;).
Reasumując – ten dzień, był tym dniem, w którym w sposób niemierzalny byliśmy w stanie okazać swój zachwyt nad miejscem, w którym się znajdujemy i nad widokami, na które patrzymy. I dodać muszę, że tego dnia pogoda wybitnie nam sprzyjała i przygotowała nam zdecydowanie najpiękniejsze możliwe warunki do podziwiania i chłonięcia wrażeń z tego miejsca.
Kończąc wycieczkę byliśmy wprost oczarowani dniem – zarówno pełni pozytywnych emocji po wjechaniu na Zancolan, jak i przejazdem „Panoramica delle Vette”. Zrobiliśmy tego dnia w zasadzie dwie wycieczki w jeden dzień :). (przyp. Ola – i ani słowa o świstakach?!)
Dzień #11 – Passo Predil, Mangart, prelaž Vršič
Wycieczka, od której planowałem rozpocząć cały urlop. To trzecia z trzech tras, które bardzo chciałem przejechać. Z perspektywy czasu cieszę, że wypadła ona na koniec wyjazdu (choć może niekoniecznie dobrze, że po tak wymagającym dniu jakim był wjazd na Zoncolan i Monte Crostis).
Piękna pętla, którą rozpoczęliśmy w Tarvisio, prowadziła przez serce Triglavskiego Parku Narodowego – przełęcz Vršič. Trasa wymagająca, lecz po wjeździe na Zoncolan – żaden podjazd nie już tak straszny ;). Podjazd na Mangartsko Sedlo (Mangart) wszedł nam wyjątkowo przyjaźnie – zgodnie z Olą stwierdziliśmy. Na pewno zrobienie go na początku wycieczki, po rozgrzewce na Passo Predil było dobrym posunięciem.
Samo miejsce już nas tak nie urzekło, choć może po prostu mieliśmy o nim zbyt duże wyobrażenia. Oczywiście nie można mu odmówić uroku, ponieważ trasa wjazdowa zdecydowanie należy do czołówki najpiękniejszych podjazdów – świetny asfalt, przyjazne nachylenie (ok. 9-10%) i widoki, które umilają każdy przejechany metr. Jeśli będzie okazja, to na pewno będę chciał powtórzyć :).
I tu w zasadzie mógłby kończyć się dzień. Ale nie dla mnie ;). Zaplanowałem większą pętle, która przez przełęcz Vršič przecinała serce Alp Julijskich. Podjazd wydawał mi się dość przyjemny, wszak cały czas miał prowadzić doliną Sočy (Soczy). I tak oczywiści było, ale coś rzeka nie bardzo chciała się piąć w górę i przez kilka kilometrów pokonała kilkadziesiąt metrów przewyższenia. Dopiero gdy skręciła w dolinę obok, wkroczyliśmy w magiczny świat 26 serpentyn, o średnim nachyleniu 9%, w wielu miejscach do 11-12%. I nawet to nie było takie złe, jak to, że trasę jechaliśmy w pogodną, słoneczną NIEDZIELĘ, w czasie której setki motocykli i aut wraz z nami, zapragnęło ją pokonać. Huk, ruch i temperatura skutecznie spowolniły nasz podjazd i tym razem nie będziemy go dobrze wspominać (choć jak zgodnie przyznajemy – sam podjazd jest dobry i wart polecenia, ale nie przez weekend).
Na przełęczy Vršič kupujemy sobie nader zasłużonego radlera i delektujemy się nim, podziwiając majestatyczne Alpy Julisjkie. Przed nami już niemal ciągły zjazd, który na większości z 24 serpentyn zjazdowych, na tzw. patelniach (czyli zakrętach 180 stopni), wyłożony jest brukiem. Na szczęście brukiem dobrej jakości, jeśli można tak powiedzieć ;).
Kranjską Górę przejeżdżamy już tylko bez zatrzymywania się, i wspaniałą drogą rowerową ciągnącą się przynajmniej do Tarvisio, dojeżdżamy do miejsca rozpoczęcia wycieczki.
Długi dystans, spore przewyższenie oraz temperatura (i ruch na drogach) mocno dały się nam tego dnia we znaki. Następnego dnia razem mamy uczucie, że to dzień największego zmęczenia na urlopie. Jak widać – czas wracać do domu, i chociaż jeden dzień spędzić na faktycznym wypoczynku (czyli praniu i porządkach powyjazdowcyh 😉 ).
Tak mniej więcej wyglądał nasz urlop. Jak się finalnie okazało – udało nam się z Olą przejechać wszystkie w całości zaplanowane trasy. Pogoda nie zawsze nam sprzyjała i pewnie siedząc w domu, nie zdecydowalibyśmy się na jakąś dłuższą trasę. Ale jak już być gdzieś, to warto spróbować – a nuż się uda. Ważne, by być przygotowanym na niepogodę, a jeszcze ważniejszym – by mieć wspaniałego partnera przy boku :).
PS.
Gdyby ktoś z Was miał nam za nierozsądne „urlopowanie się” we Włoszech – kraju, który był jednym z głównych źródeł zakażeń, to spieszymy zwrócić uwagę, na przynajmniej kilka aspektów:
– jako że Włosi pierwsi padli ofiarą wirusa, także i pierwsi prawie w całości go opanowali,
– patrząc na dzienny przyrost nowych zakażeń w Polsce i we Włoszech, to w tym drugim kraju niemalże ich się nie odnotowuje, a w Polsce krzywa zachorowań wciąż jest na wysokim poziomie (w porównywanym okresie na przełomie czerwca i lipca),
– Włosi znacznie bardziej przestrzegają restrykcji okołowirusowych (maseczki, dystans społeczny w miejscach publicznych [restauracje, pizzerie, sklepy, itp], dezynfekowanie rąk) aniżeli Polacy,
– we Włoszech spaliśmy pod namiotem, tylko raz korzystając z pola namiotowego (gdzie nawet w łazience trzeba było mieć maseczkę!).
Wnioski możecie wyciągnąć sami, gdzie było bezpieczniej spędzić urlop 🙂
PS.
Zachęcam też do przeczytani relacji z innych wizyt w Dolomitach:
– Szosowe wakacje w Dolomitach (szosowo),
– Skiturowe Dolomity #1 i #2 (skitury)
Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail