Okres wakacji zdecydowanie sprzyja realizacji wielu wcześniej wymyślonych pomysłów na wycieczki rowerowe, szczególnie za granicą. Niestety moja „etatowa” praca nie zawsze daje możliwość skorzystania z dowolnego przedziału czasowego, za to sam mogę dysponować ilością wolnych dni, które mogę spędzić „poza biurem” ;). Stąd też postanowiłem wykorzystać niedługi przestój w branży turystycznej, i na początku sierpnia wybrałem się na tygodniową tułaczkę po Alpach.

Pogoda okazała się łaskawa i pozwoliła dość klarownie ułożyć plan wyjazdu, dzięki czemu jego realizacja była stosunkowo logiczna i nie wiązała się z nadmiernymi przejazdami samochodem. Udało się odwiedzić kilka nowych miejsc, ale i powtórzyć (lub zdobyć innym „wariantem”), wcześniej znane i lubiane trasy i przełęcze. I śmiało mogę powiedzieć po czasie, że był to bardzo dobrze i obficie rowerowo wykorzystany tydzień :).

#1: Rettenbachgletscher & Timmelsjoch

Jak zaczynać przygodę, to od razu z wysokiego „C” :). Dzień wcześniej dojechałem autem w okolice Sölden, by wygodnie się przespać i następnego ranka wypoczętym wyruszyć w trasę. Kilka miesięcy wcześniej, z kolegą Bartkiem, przypadkiem zaczęliśmy rozmowę na temat najwyżej położonych tras szosowych w Europie, i ku mojemu zaskoczeniu, to wcale nie Passo Stelvio było tą najwyższą drogą.

Kilkadziesiąt metrów wyżej wznosi się bowiem nie lada gratka dla szosowców – parking pod lodowcem Rettenbach, położony na wysokości prawie 2800 m n.p.m. A dodając do tego przejazd tunelem Rosi-Mittermaier-Tunnel, dostajemy się nim aż na 2829 m n.p.m.!

Niedługo przyszło mi czekać, by zmierzyć się z tą trasą – wyzwanie zostało rzucone i rześkim rankiem, gdy Sölden dopiero budziło się ze snu, zacząłem swą przygodę w tej części Alp.

Pierwsze kilka kilometrów lekko się wznosiło, więc był to dobry czas na rozgrzewkę i  uzmysłowienie sobie, gdzie jestem i dokąd jadę ;). Jeszcze dobrze nie wyjechałem z Sölden, a już miałem za sobą pierwszą ściankę, po której skręcając w prawo – czekał mnie zasadniczy podjazd doliną Rettenbachtal, gdzie rozpoczyna się główny segment na Stravie. I zaczęło się! Zgodnie z tym co mówił Bartek, tam nie ma miękkiej gry, i z przyjemnością – szczególnie w drugiej części podjazdu – to nie miało wiele wspólnego. Generalnie stromo, stromo i tylko czasem mniej stromo ;). Za to z każdym metrem w górę – widoki dosłownie biły po oczach! Bez wątpienia bez nich cała przygoda nie miałaby większego sensu, więc jeśli planujecie ten podjazd – koniecznie przy dobrej aurze.

Miłym akcentem w trakcie przejazdu może być spotkanie ze świstakiem lub koziorożcem alpejskim – oba zwierzęta są niejednokrotnie towarzyszem wielu alpejskich tras, lecz tu można ich doświadczyć niemal zawsze i są prawie na wyciągniecie ręki, szczególnie że ruch samochodów (który szczególnie rano jest znikomy) jest ograniczony płatnym wjazdem.

Po dotarciu na parking spodziewałem się zdecydowanie niższej temperatury, lecz promienie słońca przyjemnie rozgrzały okolice, a brak wiatru bardzo umilił kilkanaście minut odpoczynku, jakie spędziłem na górze. Zdjęcia, jakieś jedzenie i dalej w drogę. 

Postanowiłem jeszcze podjechać kilka metrów wyżej, i dzięki najwyżej położonemu tunelowi w Europie – Rosi-Mittermaier-Tunnel (2829 m n.p.m.) – dostałem się do drugiej części tego kompleksu narciarskiego. Widoki także ciekawe, choć już chyba nieco mniej imponujące – lecz oczywiście warto dołożyć sobie te kilkadziesiąt metrów i kilka kilometrów. Przy okazji ma się okazję zobaczyć, jak bardzo kurczą się lodowce, ponieważ nawet mniej wprawne oko dostrzeże ich jeszcze nie tak dawny zasięg.

Gdy zacząłem zjeżdżać, okazało się, że byłem jednym z pierwszych szosowców tego dnia na górze, ponieważ dopiero wtedy zaczęła mnie mijać większa liczba rowerzystów, jadących w przeciwnym kierunku.

Na dole zatrzymałem się na chwilę w sklepie, by zdecydować, co dalej. Nie chciałem za bardzo pierwszego dnia dawać sobie w kość, ale z drugiej strony jechało mi się do tej pory dobrze, a czas i pogoda sprzyjały, więc postanowiłem zdobyć jeszcze tego dnia drugi – bardzo oczywisty cel w okolicy – Timmelsjoch/Passo del Rombo (2509 m n.p.m.).

Kilka lat temu wjeżdżałem już na Timmelsjoch, tyle że z drugiej – włoskiej – strony. Chciałem więc i zobaczyć, jak wygląda austriacka strona tej przełęczy. Najpierw kilka hopek do  Zwieselstein, następnie przyjemny, bo nie było tak czuć nachylenia, podjazd w tunelu/galerii do Untergurgl, i zaczęło się. I nie, nie – nie było stromo, ale odezwało się zmęczenie/nierozgrzanie jednej z moich kończyn, i musiałem podzielić podjazd na kilka razy. Nawet już chciałem zawrócić wiedząc, że przełęcz poczeka, a przede mną jeszcze kilka solidnych dni na rowerze. Postanowiłem jednak pojechać dalej, wolniej, spokojniej, ale cały czas ku zamierzonemu celowi. I udało się :).

Na górze zasłużone piwko, kilka smakołyków i przyjemny odpoczynek w ciepłych promieniach słońca. I doprawdy była to jedna z najprzyjemniejszych chwil tego wyjazdu! 

Zjazd w dolinę był jeszcze wzbogacony o kilka podjazdów, ale te już były niemal „z biegu” robione. Po dotarciu do samochodu długo nie chciało mi się wyjeżdżać z doliny Sölden. Obiad, mycie, pakowanie… i zeszło trochę czasu, w trakcie którego delektowałem się otoczeniem, stale mając przed oczami wspaniałe widoki, dopiero co odwiedzonych wyżej miejsc.

Wieczorem czekał mnie jeszcze przejazd do Włoch, gdzie czekał mnie kolejny cel, który jak mało który – znany jest niemal każdemu rowerzyście :).


#2: Passo dello Stelvio & Pass Umbrail

Dzisiejszy klasyk zaczynam z Prato allo Stelvio. Tu nie ma co nadto rozpisywać się o trasie, ponieważ jej przebieg już został przed wielu laty dawno ułożony przez tysiące kolarzy. Najbardziej oczywista pętla, która zdobywa najwyżej położoną przełęcz w Europie – Passo dello Stelvio (2758 m n.p.m.), oraz jej bliskiego sąsiada – przełęcz Giogo di Santa Maria (2503 m n.p.m.), zwaną także Umbrail.

Dzień już od rana zapowiada się gorący, ale będąc kilka godzin później prawie dwa tysiące metrów wyżej, niespecjalnie się tym przejmuję. Pogoda wybitnie mi sprzyja, więc w spokoju i bez napinki zaczynam już cieszyć się pierwszymi kilometrami podjazdu, które w przyjemny sposób pozwalają się rozgrzać przed trudniejszymi fragmentami.

Czuję w nogach wczorajszy dzień, więc nie stawiam sobie celów innych nad to, by wjechać na górę. Z każdym metrem widoki stają coraz bardziej imponujące, a gdy po minięciu bariery lasu, udaje się dostrzec w oddali przełęcz – serce nie tylko ze wysiłku, ale i z ekscytacji zaczyna bić mocniej.

Passo dello Stelvio wjechałem już kilka lat temu, z Olą, niemal na koniec naszego urlopu. Długo było mi czekać, by zmierzyć się z tym miejscem po raz kolejny, stąd gdy już wjechałem – wzruszyłem się, jak mało kiedy i gdzie. Byłem już przecież w wielu (nie ukrywam) ładniejszych czy bardziej imponujących miejscach, ale tego dnia to właśnie Stelvio skradło moje serce.

Mając w perspektywie w zasadzie już tylko długo zjazd i kilkanaście kilometrów „dojazdówki” do miejsca startu, pozwoliłem sobie na długie delektowanie się otoczeniem. Nie omieszkałem zjeść także niemal obowiązkowego w tym miejscu specjału, czyli ciepłej bułki z kiszoną kapustą i kiełbasą (skrótowy opis, ponieważ występuję w kilku wersjach – zapewne każda smaczna 🙂 ).

Ruch na przełęczy tego dnia był spory. Zresztą – w niemal każdy pogodny dzień wakacji tak jest, co można na przykład sprawdzić na kilku dostępnych kamerach (https://www.bergfex.pl/stilfser-joch-ortler/webcams/c2292/ ). Warto więc podjechać kawałek wyżej lub na osobny parking, by cieszyć się względnym spokojem. 

Spędziwszy już dość czasu na górze, postanowiłem w końcu zacząć zjazd. Oczywiście co chwila jeszcze przyszło mi się gdzieś tu i tam zatrzymać, by zrobić kolejne zdjęcie lub po prostu popatrzeć w bezruchu.

Umbrail było tylko formalnością, więc zjazd na szwajcarską stronę zaczął się na dobre. Górny odcinek zdecydowanie wymiata widokowo, niżej za to droga wije się wieloma serpentynami, niejednokrotnie w otoczeniu bardzo urozmaiconego terenu.

Od Santa Maria Val Müstair czekał mnie już bardziej spokojny i nieco monotonny odcinek, lecz na szczęście niemal w całości w dół. Potem jeszcze szybkie przekroczenie granicy, i finalny odcinek we Włoszech odbył się już w sporym skwarze, gdzie próżno było szukać cienia na trasie. 

Tego dnia nie chciałem już nic więcej jechać – to, co miałem zaplanowane – udało się w 100% zrealizować. I pomimo że całość poszła dość sprawnie, a do zachodu było jeszcze sporo czasu – chciałem ot tak odpocząć i jak to przystało na urlopie – zrelaksować się po dobrze wykonanej pracy.


#3: Sella Ronda: Sella, Pordoi, Falzarego, Valparola & Gardena

Kolejną trasą, jaką miałem w planach, była wszem i wobec znana Sella Ronda, czyli przejazd wokół najwyższego szczytu grupy SellaBiz Boe (3152 m. n.p.m.), pokonujący co najmniej cztery przełęcze. Wiele razy już jechałem tę trasę, w każdym kierunku, i z obu stron wjeżdżając poszczególne przełęcze, więc doskonale wiedziałem, co mnie czeka i jak sobie zaplanować cały dzień. Zresztą – jest to pętla – nieważne, czy w krótszej, czy dłuższej wersji – zawsze i przy każdej nadążającej się okazji chętnie nią pojadę :).

Dzień postanowiłem zacząć w dolinie Val Gardena. Po krótkiej rozgrzewce jadąc przez Selve di Val Gardena, zaczął się właściwy objazd pętli. Na pierwszy strzał poszła Passo Sella (2218 m. n.p.m.). Podjazd w porannym chłodzie i cieniu skał, w sam raz ustabilizował temperaturę mojego organizmu ;). Dopiero pod przełęczą dostały mnie stałe promienie słońca, które towarzyszyły mi już do końca dnia. Na górze było już kilku rowerzystów, lecz umówmy się – większość startuje na tę pętlę znacznie później, rozpoczynając ją z reguły od strony Badii lub Canazei.

Passo Pordoi (2239 m. n.p.m.) była już bardziej obleganą przez rowerzystów przełęczą, szczególnie że do grup szosowców dołączyli eMTeBowcy, którzy czy to na ebajkach, czy przy pomocy wyciągów, korzystali z lokalnych tras enduro. Zrobiłem kilka zdjęć i pojechałem dalej, do Arabby, gdzie uzupełniłem nieco prowiant, wiedząc że kolejna okazja będzie najwcześniej po drugiej stronie przełęczy Passo di Campolongo (1875m. n.p.m.) – w Corvara in Badia, dokąd jednak zamierzałem dotrzeć bardziej okrężną drogą ;).

Jadę dalej – opadającym trawersem docieram do  Livinallongo del Col di Lana, gdzie nawet pomimo szybszej jazdy w dół, słońce i temperatura daje się we znaki. Docieram do skrzyżowania, gdzie tabliczki wskazują dwie przełęcze: Passo GiauPasso Falzarego. Dziś jadę na tę drugą, mając z tyłu głowy plan na tę pierwszą, za kilka dni.

Bardzo lubię podjazd na Passo di Falzarego (2105 m. n.p.m.), ponieważ bardzo logicznie prowadzi trasa, a nachylenie jest „w sam raz”. Dodatkowo dobra nawierzchnia, pewne źródełko i dwie wyjątkowe galerie bardzo urozmaicają ten odcinek Sella Ronda. Z przełęczy od razu jadę wyżej – na kolejną – Passo di Valparola (2168 m. n.p.m.), na której zazwyczaj robię właściwy postój i odpoczynek (widokowo jednak ładniej niż wcześniejsza, szczególnie że zazwyczaj jest ciszej i spokojniej).

Zjazd z Valparoli jest bardzo długi i przyjemny, szczególnie że widokowo – jak to w Dolomitach bywa – imponujący. Na rondzie w Badii skręcam w lewo, i powoli zaczynam podjazd w kierunku ostatniej przełęczy tego dnia. A jako że trasa całkiem sprawnie mi idzie, postanawiam jeszcze zrobić krótki postój w Corvara in Badia, by korzystając z jedynego otwartego sklepu w czasie sjesty – uzupełnić prowiant i nieco schłodzić się, ponieważ słońce już solidnie rozgrzało dzień.

Przede mną już tylko jedna przełęcz – wg mnie najładniejsza z całej trasy Sella Ronda czyli Passo Gardena (2121 m. n.p.m.). Z obu stron prowadzi na nią ciekawa trasa, ale uważam, że wschodnia strona jest najładniejsza i jednocześnie droga, która na nią prowadzi, wprost cudownie wije się po zboczach. Passo Pordoi jeszcze może z nią konkurować, ale jakoś mam wrażenie, że jest mniej imponująca, choć równie finezyjnie prowadzą na nią drogi wjazdowe.

Przełęcz opuszczam w znakomitym nastroju, z wielu powodów. Oczywiście najważniejszym jest ten, że po raz kolejny udało się przejechać jedną z najpiękniejszych pętli włoskich Alp. Lecz i fakt, że dopisała mi pogoda oraz nie spotkały żadne przeciwności losu, przyczyniły się do tak dobrych wrażeń.

Po zjechaniu do doliny Val Gardena na dole już było bardzo gwarno, a ruch pieszo-samochodowy niemal w pełni zajmował drogi i chodniki, które jeszcze kilka godzin wcześniej, gdy rano wyruszałem na trasę, były niemal puste. Nie zawsze lubię takie klimaty, więc czym prędzej starałem się minąć zatłoczoną miejscowość, i podjechałem na parking, s którego rozpocząłem dzisiejszą wycieczkę. A tam, w cieniu wysokich świerków, z góry spoglądałem na imponujące ściany Dolomitów, zajadając pyszny obiad i wygodnie kontemplując bardzo udany dzień :).


#4: Passo Pinei & Alpe di Siusi

Seiser Alm/Alpe di Siusi to obszar górski w Dolomitach, uważany za największą wysokogórską halę w Europie. Swoją urodą nie ustępuje o wiele wyższym górom w okolicy, więc śmiało można spróbować zmierzyć się z kilkoma rowerowymi trasami, które można tam przejechać. Większość turystów w Polsce kojarzy ten obszar głównie ze wspaniale przygotowanych stoków nafciarskich, lecz latem na tym wysoko położonym płaskowyżu, można sycić oczy zjawiskowymi widokami i pięknie kwitnącymi łąkami.

Swą wycieczkę rozpocząłem w Urtijëi kilkukilometrowym, lekkim zjazdem. Zaraz po zjechaniu z głównej drogi, czekał mnie pierwszy z dwóch stromszych podjazdów tego dnia. Tyle, że ten właśnie był bardziej wymagający i miejscami naprawdę stromy. A czekało mnie zdobycie – wydawać by się mogło – niepozornej przełęczy Passo Pinei (1437 m. n.p.m.). Z obu stron jest trudna do wjechania, i zależnie od aktualnie wybranej wersji – jest poważnym wyzwaniem dla kolarza. Mnie tego dnia przyszło pokonać ją w krótszej wersji, a nagrodą był długi, niemal stały zjazd aż do Castelrotto

Po wyjechaniu z miasta,  którego centrum zdążyłem nieco zwiedzić, czekał mnie główny podjazd tego dnia, czyli ponad 700 metrów niełatwej, ale akceptowalnej drogi, która zaprowadziła mnie do wcześniej opisywanego płaskowyżu. W międzyczasie nad głową kilkakrotnie mijały mnie wagoniki, które wwożą turystów na górę, ponieważ zasadnicza część podjazdu raz, że jest płatną drogą, a dwa, wymaga specjalnego pozwolenia na wjazd (np. rezerwacja w hotelu czy pensjonacie). Dzięki temu ruch na drodze jest znikomy, a na górze można niemal zdziwić się, jak pusto może być na drogach. Przy czym zamiast zmotoryzowanych, więcej pieszych porusza się po nich, co nieraz bywa bardziej niebezpieczne poprzez swą nieprzewidywalność ;).

Sam płaskowyż w rzeczy samej jest bardzo malowniczy. Przy dobrej pogodzie obfituje w nietuzinkowej widoki, i zależnie gdzie aktualnie się podjedzie – można spojrzeć na miejsca, które wcześniej znało się z innych punktów widokowych w Dolomitach.

Pokręciłem się trochę po bocznych drogach, robiąc sobie całkiem chilloutową rundkę po  Alpe di Siusi. Do zjazdu wybrałem sobie wariant, którego raczej nie polecam. Co prawda pierwsze kilka kilometrów było całkiem dobre – wąska droga (choć słabej jakości) prowadziła ciasnym kanionem. Gdy po czasie minęła jeden z progów doliny, mocno przybrała na nachyleniu oraz jednocześnie jej nawierzchnia (której czasem brakowało) znacznie się pogorszyła. Niektóre odcinki widać były w trakcie remontu, ale nie wyglądało to na jakieś poważne prace remontowe. Może za kilka lat poprawią trasę, choć w sumie gdyby tak się wydarzyło, to droga byłaby bardziej zatłoczona, a przez to bardzo niebezpieczna (prowadzi bardzo stromym zboczem, niekoniecznie jakkolwiek zabezpieczonym, z kilkoma ostrymi zakrętami).

Gdy po wyjechaniu z ciasnej drogi, dojechałem do pierwszej wioski – Bulla, w końcu ponownie mogłem cieszyć się dobrym asfaltem, a w bonusie także rozległymi widokami na otoczenie doliny Val Gardena, z górującymi nad nią potężnymi i nieraz wysoko zawieszonymi, monumentalnymi skałami.

Przede mną był już tylko przejazd przez nieco długi tunel, za którym niemal zaraz dojechałem do drogi, którą kilka godzin wcześniej wjeżdżałem na Passo Pinei. Teraz jechałem nią już w dół, więc było znacznie przyjemniej. A po kolejnych kilku kilometrach, dojechałem na parking, z którego zaczynałem tę wycieczkę.

Celowo nie chciałem tego dnia robić jakichś bardzo ambitnych tras, ponieważ miałem już w nogach wczorajszą Sella Rondę, a następnego dnia miałem w planach raczej mocniejszą trasę, na którą chciałem być bardziej wypoczętym niż zmęczonym. Tak więc  miałem czas na komfortowy przejazd do kolejnej doliny/miejscowości oraz miłe spędzenie wieczoru na błogim nicnierobieniu :).


#5: Monte Luson, passo delle Erbe & passo Rodella

Przeglądając wiosną mapę okolic miast  Bressanone i Brunico, trafiłem na położone dokładnie między nimi, ciekawe pasmo górskie, na które prowadziło kilka dróg. Przyjrzałem się mu bliżej, i dzięki temu udało się zaplanować fajną pętlę, z możliwością wydłużenia ją o kolejną „pętelkę” ;).

Pojechałem więc do Luson, skąd chciałem rozpocząć wycieczkę. Udało się znaleźć miejsce w parkingu podziemnym, co jak się okazało na koniec dnia – było bardzo wygodnym rozwiązaniem :). Na początku czekał mnie krótki zjazd, lecz ranek był już na tyle ciepły, że nie musiałem nic dodatkowego zakładać.

Po tej „rozgrzewce”, po zjechaniu z głównej drogi i przejechaniu wzdłuż potoku w dolinie, zaczęła się przygoda. Niemal od razu podjazd nabrał solidnego kąta, i tak trzymał – z drobnymi wyjątkami – niemal do samego końca. 8-12% trzymało równo, lecz będąc niemal samemu na drodze – bardzo komfortowo zdobywało się kolejne metry; szczególnie że dość szybko udało się wyjechać na bardziej otwartą przestrzeń, dzięki czemu pokonując liczne zakręty, miałem okazję spojrzeć na okoliczne góry z każdej ich strony ;). Podjazd – blisko 800 metrów „na raz” – wszedł o dziwo całkiem przyjaźnie, dzięki czemu na górze – na parkingu Zumis – miałem chwilę dla siebie, by bliżej zapoznać się z okolicą. A można stąd wyjść np. na łatwe wycieczki piesze czy nietrudne mtb. Możliwości jest sporo, a z racji tego, że jesteśmy już na wysokości ponad 1700 m. n.p.m., a okoliczne szczyty są tylko kilkaset metrów wyższe, prowadzą tam wygodne i bardzo widokowe szlaki i ścieżki.

Z parkingu/przełęczy Alpe di Rodengo (ok 1720 m. n.p.m.) zjechałem drugim wariantem pojazdu (u mnie zjazdu). Po drodze miałem jeszcze co prawda kilkadziesiąt metrów dodatkowo do wjechania, ale nie bolały jakoś bardzo. A zjazd – górą – bardzo widokowy! Doprawdy trudno było ciągiem zjechać całość, bo co rusz chciało się zatrzymać i popatrzeć na okolice. Ponadto był to odcinek taki, na którym zdecydowanie musisz mieć dobre hamulce i umieć ich używać. Bardzo szybko nabierało się prędkości, co przy dobrej nawierzchni kusiło do bardziej odważnej jazdy, jednak wybrane fragmenty trasy mogły miejscami mocno zaskoczyć (zakręty, samochody, itp.).

Gdy zjechałem ponownie do Luson, widząc że pogoda jeszcze utrzymuje się dobra, postanowiłem pojechać jeszcze na drugą przełęcz. Wg dostępnych informacji, dolina jaką miałem jechać, powinna się do tego nadawać (ciągłość asfaltu jest już dla mnie odpowiednią motywacją i przekonuje do jazdy). Wyjechałem więc z wioski, po drodze uzupełniając tylko zapas wody i przekąsek na dalszą trasę, ponieważ nie wiedziałem, czego mogę dalej się spodziewać.

W ciągu doliny Val Luson, droga niemal z każdym metrem się zwężała, a kąt podjazdu jakby rósł, by zatrzymać się na niemal stałych 8-10 %. Widać było, że nie jest to zbyt często uczęszczana trasa, za to miałem okazję niemal samotnie pokonać ją w całości. W międzyczasie minęło mnie może kilka samochodów i tylko kilkunastu rowerzystów jadących w przeciwnym kierunku. 

Kilkaset metrów wyżej dolina się nieco rozszerzyła, otwierając szerszą perspektywę na góry. Pojawiło się też kilka polan i miejsc biwakowych, na których można już było spotkać turystów spędzających tam dłużej czas. W międzyczasie kilka razy pokonałem niewielkie progi doliny, zza których co rusz pojawiały się coraz to atrakcyjniejsze widoki.

Gdy dojechałem do jednej z głównych dróg w okolicy, postanowiłem jeszcze podjechać i zdobyć jedną z ciekawszych przełęczy w okolicy – Passo delle Erbe (1987 m. n.p.m.). Kilka lat temu, razem z Olą, wjechaliśmy na nią od drugiej strony, i wtedy była to solidna wspinaczka. Teraz było o tyle łatwiej, że krócej i bardziej spokojnie. A na przełęczy już ruch całkiem spory, zarówno rowerzystów, jak i pieszych oraz zmotoryzowanych. Na szczęście jest to obszar o mniejszym natężeniu ogólnego ruchu turystycznego, więc można cieszyć się względnym spokojem na trasie, jak i w okolicy.

Wiedząc, że przede mną, poza krótkim podjazdem na przełęcz Passo Rodella (1863 m. n.p.m.), niemal ciągły zjazd, zrelaksowałem się w pobliskim schronisku złocistym napojem i napawałem się imponującymi widokami. Po niedługim czasie zauważyłem jednak, że niektóre chmury przybierają mało przyjazny wygląd, postanowiłem więc zacząć zjazd. A ten – co tu dużo mówić – był doskonały! Doprawdy rzadko kiedy można tak cieszyć się z tak doskonałych, przyjemnie i przyjaźnie poprowadzonych dróg, gdzie jazda jest czystą rozkoszą. Szczególnie odcinek od Plancios do Sant’Andrea in Monte był zjawiskowy!

Potem czekał mnie jeszcze mniej więcej trawersujący, kilkunastokilometrowy fragment drogi w kierunku Luson, po którym na koniec niewielki podjazd do samej miejscowości. A na parking idealnie udało się dojechać, ponieważ kilkanaście minut po moim dotarciu na miejsce, zaczął padać deszcz, a niedługo później także pojawiła się burza. Ja na szczęście miałem komfortowe schronienie w parkingu podziemnym, obok którego było nawet kąpielisko, z którego udało się jeszcze przed deszczem skorzystać. Potem już tylko obiad, kawa i inne przyjemności, przed podróżą w kierunku kolejnego celu dnia następnego.


#6: Passo Falzarego, Valparola & Giau

Miniony dzień dostarczył sporo solidnej dawki emocji i wrażeń. Nawet burzowy wieczór dość szybko minął i udało się ominąć największą ulewę, także w trakcie przejazdu samochodem do Cortiny d’Ampezzo. Tego dnia zaplanowałem za główny cel wjazd na Passo Giau (2236 m. n.p.m.), lecz aby nie powtarzać trasy sprzed kilku lat – odwróciłem jej kierunek.

Startuje z Cortiny d’Ampezzo przed dziewiątą, by mieć komfort czasowy na przejechanie tej niby nie długiej, acz wymagającej pętli, ponieważ na popołudnie zapowiadane były burze. A jazda w deszczu nie należy do tych aktywności, za którymi przepadam…

Nogom nawet udało się odpocząć po wczorajszych wojażach, więc podjazd po krótkiej rozgrzewce wchodzi całkiem dobrze. Sam jestem nawet zaskoczony tym, że poniżej zakładanego czasu udaje się wjechać na Passo Falzarego (2105 m. n.p.m.), więc tym chętniej dokłam sobie jeszcze raz, podczas tego wyjazdu, wjechanie na Passo di Valparola (2168 m. n.p.m.). Chyba udało mi się odczarować tę przełęcz, ponieważ gdy pierwszy raz na nią wjeżdżaliśmy z Olą, przywitała nas solidną zlewą z burzą. A teraz i przez minione razy, bywało już znacznie lepiej.

Na górze było ogólnie dość rześko, więc nie spędziłem na przełęczach jakoś więcej czasu, stąd od razu zacząłem zjazd na południe, w kierunku Caprile, by na koniec trawersującego odcinka drogi, skręcić z niej do Colle Santa Lucia. Miałem przed są krótki podjazd, do punktu widokowego, który powstał kilka lat temu, a upamiętnia nawałnicę, jaka nawiedziła okolicę, powalając przy tym tysiące drzew.

Dalej czekał mnie już lekki zjazd aż do niepozornego mostku, za którym moja trasa skręcała w lewo, i tym samym zaczynał się drugi, lecz znacznie bardziej wymagający podjazd tego dnia. Liczby mówią same za siebie: 9,5km ze średnią 10% (a z racji kilku krótkich wypłaszczeń, spora cześć pojazdu przekraczała 11%). Mimo to jechało się dobrze. Pewną zasługą tego faktu było pochmurne niebo, które ograniczało dostęp palącego słońca. Temperatura też jakoś szałowa nie była, a i też starałem się za bardzo nie obijać, ponieważ z tych chmur  miało w niedługiej perspektywie czasu solidnie polać.

Wjazd na Passo Giau obciążony był już znacznie większym ruchem zmotoryzowanych, lecz na szczęście nie spotkał mnie żaden przykry incydent (a taki zazwyczaj mi towarzyszył na zjazdach z tej przełęczy). Góra już pełna była wszelkiej maści turystów, którzy w każdy możliwy sposób dotarli na tę przełęcz. A trzeba przyznać, że jest ona jedną z najbardziej spektakularnych i widokowych, jakie mają do zaoferowania włoskie Dolomity.

Gdy chmury  zaczęły się jakby rozpraszać, wyszło słońce i klimat miejsca stał się znacznie bardziej przyjazny. Posiedziałem więc nieco dłużej powyżej przełęczy, kontemplując rozległe widoki i ciesząc się, że ponownie udało mi się dotrzeć do miejsca, które sobie zaplanowałem.

Zjazd do Cortiny d’Ampezzo także był sporą przyjemnością – dobra nawierzchnia, fajnie wyprofilowane zakręty, no i te widoki z drogi – cudowny odcinek trasy! Postanowiłem jeszcze przejechać się trochę uliczkami tego wyjątkowego miasta, wszak położonego niemal w sercu najpiękniejszych gór. Potem jeszcze tylko kilka kilometrów lekkiego podjazdu na parking i po pięciu godzinach z powrotem melduję się przy aucie.

Zerkam na niebo, a tam jeszcze chwilę wcześniej niepozorne chmurki przybrały ciemną barwę, a nieco póżniej dało się słyszeć pierwsze pomruki burzy. Dobry timing – pomyślałem. Szybko spakowałem więc rower, przebrałem się i pojechałem w kierunku Dobiacco, gdzie miałem upatrzone miejsce na komfortowy prysznic i smaczny obiad :). Dwie godziny później burza i mnie dopadła, lecz byłem już bezpiecznie schowany w aucie, i obmyślałem plan na kolejny dzień.


#7: Passo di Stalle (x2)

Kończące się tygodniowe okno pogodowe chciałem do końca wykorzystać, nawet ryzykując trochę dolaniem (licząc, że już na końcówce – względnie bezpiecznej – zjazdu). Myślałem nad wyborem celu, lecz finalnie przypomniałem sobie jedną z granicznych przełęczy, z której kilka lat temu, razem z Olą, zjeżdżaliśmy, kończąc niekrótką pętlę z doliny Val Pusteria, prowadzącą przez DobiaccoLienz. A była to Passo Stalle (2052 m. n.p.m.).

Zrobiła nas ogromne wrażenie, bo w zasadzie nie wiedzieliśmy do końca czego po niej się spodziewać, a ta okazała się bardzo imponująca i zjawiskowa, jak na teren, w którym jest położona. Zjazd z niej kilka lat temu bardzo przypadł nam do gustu, szczególnie z racji szybko osiąganych sporych prędkości. Od razu wtedy pomyślałem, że wjazd z tej strony musi był niezłym przedsięwzięciem rowerowym.

I jak się okazało, faktycznie tak jest, lecz nie taki diabeł straszny, jak go malują. Na spokojnie rozpocząłem wycieczkę na początku doliny Val Anterselva, prowadzącej na przełęcz, przed wioską Rasun di Sotto. Dzięki temu spokojnie miałem czas, by w przeciągu kilku kilometrów rozgrzać się przed zasadniczym podjazdem. A ten w zasadzie składał się z kilku etapów, podzielonych tak jak poszczególne schody doliny. Dopiero po minięciu wioski Anterselva di Sopra czekał mnie ciągły podjazd, który po minięciu jeziora Lago di Anterselva stał się zdecydowanie trudnym.

W ogóle samo jezioro jest sporą atrakcją samą w sobie, o czym świadczy ilość turystów, która niemal codziennie w okresie wakacji tu przyjeżdża, by pospacerować jego brzegiem. Napawają się jego wyjątkową urodą, a w pogodne dni w tafli odbijają się okoliczne szczyty.

W dniu kiedy jechałem, na drogę wokół jeziora obsunęła się spora lawina kamienna, i konieczne było jej zamknięcie. Na szczęście szlak prowadzący z drugiej strony tego akwenu, dawał możliwość przejazdu, więc zamieniłem w myślach szosowe opony na gravelowe, i szutrowym objazdem z powrotem dotarłem na asfaltową nawierzchnię. 

Powyżej jeziora Lago di Anterselva otaczający drzewostan zaczął się zmieniać, stawał się coraz rzadszy, ale wciąż bogaty w szereg drzew iglastych, z dominującym modrzewiem, który nad wyraz uwielbiam.

Przede mną najtrudniejszy, czyli najstromszy odcinek podjazdu. A dzięki wcześniej zamkniętej drogi, w zasadzie pokonuję go samotnie. Po dotarciu na Passo Stalle widzę, że i tu jest informacja o zamknięciu drogi (a pewnie i wcześniej na dole też takie informacje musiały się znaleźć, po stronie austriackiej, ponieważ ruch samochodowy jest znikomy). Dzięki temu mam przełęcz niemal tylko dla siebie :).

Postanawiam więc nieco odsapnąć, napić się kawy już w austriackiej cenie i zerkając na prognozy, zdecydować się na zjazd na drugą stronę przełęczy. Kalkulując potencjalne ryzyko deszczu, dochodzę do wniosku, że w ostateczności to i tak ostatni dzień wyjazdu, więc w razie czego nie będę musiał niczego później na siłę suszyć ;).

Zjeżdżam więc na dno doliny Defereggental , gdzie odchodzi jedna z bocznych dolin, i podjeżdżam nią kawałek. Po kilku kilometrach, gdy widzę, ze chmury jednak nie dadzą mi spokoju tego dnia, zawracam, i drogą wcześniejszego zjazdu – podjeżdżam z powrotem na przełęcz. W międzyczasie spada na mnie kilka kropel, ale w oddali – w sąsiedniej dolinie i na przełęczy widzę, że miejscowo pada już całkiem solidnie. 

Mocniej więc naciskam na korby, by ile sił w nogach, móc uniknąć większego deszczu. Na szczęście te wcześniejsze krople były jedynymi, którego tego dnia dostały mnie na rowerze. Na przełęczy robię jeszcze tylko kilka zdjęć, i czym prędzej zaczym zjazd trasą porannego podjazdu. Osuwisko kamienne oczywiście przez te kilka godzin wciąż nie było uprzątnięte, więc ponownie musiałem pokonać gravelowy odcinek wokół jeziora. A późniejszy – ostatni odcinek trasy – był już znany z pierwszego zjazdu kilka lat temu, więc wiedziałem, że będzie to bardzo przyjemna część całej trasy. I w rzeczy samej tak było. Do auta udało się dotrzeć w dobrym tempie, i co ważne – bez deszczu na karku.

Passo Stalle jak i trasa prowadząca na nią także i od włoskiej strony jest bardzo ładną i wbrew pozorom, widokową wycieczką. Zarówno początek doliny, jak i jej górny odcinek ma ciekawy charakter. I choć położona jest tuż obok Dolomitów, daje się zauważyć jej odmienność. Zdecydowanie polecam wjazd na tę przełęcz :).

Po spakowaniu roweru, przebraniu się po prysznicu, już nie chciało mi się nic gotować na obiad, więc odwiedziłem jedną z lepszych pizzerii w okolicy, położoną na granicy Włoch i AustriiPizzeria Tempele, którą oczywiście bardzo polecam (poza wyśmienitą pizzą oferuje także inne smaczne posiłki i napoje). Tu przynajmniej nie trzeba zastanawiać się, czy restauracja jest czynna, czy nie, bo sjesta jest im nieznana ;).



Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *