Co roku staramy się z Olą spędzić dłuższy urlop na rowerach. Od kilku lat naszym celem są północne Włochy, więc tym razem chcieliśmy dla odmiany przypomnieć sobie dawno przez nas nie odwiedzane Bieszczady. Niestety prognozy pogody tuż przed wyjazdem skutecznie zmieniły nam plany, kierując nas ku cieplejszej i słonecznej krainie :).

Jak możecie się domyślić – pojechaliśmy ponownie do Włoch. Tamtejsze góry mają w sobie coś wyjątkowego, co przyciąga nie tylko nas, ale i setki turystów. My już odwiedzając je wiele razy, staramy się zawsze poznawać nowe okolice i trasy, lecz zdarza nam się wciąż odwiedzać ulubione miejsca. Tym razem jednak postanowiliśmy poznać maksymalnie dużo nowych rejonów, które graniczą z miejscami, które już wcześniej znaliśmy. Dzięki temu logistyka noclegowo-transportowa była znacznie wygodniejsza :).

Dzień #1 (146 km / 1850 up): Passo Stella (+ Toblach i Lienz)

Klasyczna, choć długa pętla, którą można rozpocząć w Lienz lub Toblach. Stosunkowo nietrudna, a bardzo malownicza. Warto rozważyć kierunek jazdy, ponieważ na najwyższy punkt trasy – Passo Stella (2052 m. n.p.m.) – z obu stron prowadzi dość solidny, kilkukilometrowy podjazd. My wybraliśmy opcję „na dobicie”, czyli największy/najdłuższy podjazd na koniec, lecz był to pierwszy dzień jazdy, więc sił było odpowiednio dużo. Poza tym warunki pogodowe wyjątkowo sprzyjały, stąd też wiedzieliśmy, że nie musimy się nadto spieszyć. Jedynie czasem wiatr na płaskich odcinkach w dolinach mocno dawał się we znaki, czasowo ograniczając nasze tempo przelotowe. Na szczęście kluczowe fragmenty trasy jechało się komfortowo.

Niewątpliwym bonusem naszego wariantu był stosunkowo późny wjazd na Passo Stella (ok. godziny 17), lecz świadomie tak chcieliśmy, by móc nacieszyć oczy spektaklem chylącego się ku zachodowi słońca wraz z wyjątkowym oświetleniem otaczających przełęcz gór. No i co ważne, o tej porze ruch samochodowo-motocyklowy jest znikomy, toteż w większym spokoju i komforcie można cieszyć się danym miejscem, i co też ważne – bezpieczniej zjeżdżać.

A czy Passo Stella jest ciekawe? Oj tak! I to bardzo – doprawdy można zakochać się w tym miejscu. Nieco surowa strona północna pięknie komponuje się z bujną stroną południową. Doskonała nawierzchnia, niewielki (ogólnie) ruch oraz widokowy podjazd/zjazd czyni tę przełęcz bez wątpienia wartą odwiedzenia. 

Dzień #2 (72 km / 2350 up): Passo Staulanza, passo Duran, passo Cibiana
Kolejnego dnia odwiedzamy dolinę Val di Zoldo, a za miejscowość wypadową obieramy wioskę Dont. Chcemy w dość nietypowy sposób wjechać na okoliczne przełęcze Dolomitów, które położone są tuż obok tych bardziej znanych, np. passo Rollo czy passo Giau. A dlaczego nietypowy? Otóż zamiast klasycznej pętli, którą oczywiście można i tu przejechać, lecz ominie się którąś z przełęczy, postanawiamy z jednej miejscowości – Dont – wjechać na trzy przełęcze w sposób „gwiaździsty” czyli zjazd i wjazd tą samą trasą. Nie chcę tu dyskutować, czy to ciekawe, ale mimo wszystko jeśli nie chce się kręcić wielu kilometrów, a chęci wjechania na poszczególne przełęcze są,  to warto, i już :).

Kolejność zdobywania przełęczy obieramy według ich wysokości – od najwyższej, czyli na pierwszy wjazd passo Staulanza (1773 m. n.p.m.) . Podjazd z Dont jest całkiem przyjazny – rzadko kiedy przekracza 10%, a średnio 7-8%, stąd też „wchodzi” bardzo przyjemnie. Na pewno świeżość w nogach oraz widoki pomagają, więc co tu dużo mówić – jest pięknie. Przełęcz należy do średnio-górnej półki widokowej w skali Dolomitów. Na pewno warto tu wjechać i z pewnością będziecie zadowoleni. Szczególnie jeśli wpleciecie przejazd w jakąś większą pętlę.

Druga przełęcz – passo Duran (1601 m. n.p.m.) jest – jak się okazało – zdecydowanie bardziej wymagająca. Od samego Dont czeka 10-12% podjazd na początek. Nieco później łagodnieje, ale druga połowa to ponownie średnio 9%, czyli jest co robić. Widoków na trasie trochę jest, lecz więcej człowiek skupia się na jeździe, niż oglądaniu się wokoło ;). 

Niewątpliwą zaletą passo Duran jest mocno ograniczony ruch (raz, że przełęcz leży raczej na uboczu a dwa, wąska droga i serpentyny wymuszają ograniczenia i ciężarówka czy autobus tam nie wjadą), więc możemy cieszyć się względnym spokojem, zarówno w górę jak i w dół. 

Sama przełęcz podobnie jak poprzednia, nie jest aż tak atrakcyjna widokowo, co nie znaczy, że nie warto na nią wjechać. Na pewno wizualnie jest znacznie ciekawsza po drugiej stronie (pytanie skąd wiem, jak zjeżdżałem drogą podjazdu? Otóż mieliśmy okazję autem przejechać na drugą stronę, w drodze co Cavalese). Można rzec, że przełęcz ma dwa oblicza :). Z pewnością zadowoleni z niej będą ci, którzy lubią dobre i mocne podjazdy. Szczególnie w samotności z samym sobą (i swoimi słabościami 😉 ).

Ostatnią przełęczą, którą tego dnia zdobywam to passo Cibiana (1530 m. n.p.m.). Podjazd na nią jest średnią z obu przełęczy – widokowo i ogólnie ciekawiej niż na passo Duran, choć brak na trasie jakichś spektakularnych ujęć. Natomiast już z samej przełęczy, a szczególnie z parkingu ponad nią, doprawdy jest na czym oko zawiesić, więc zdecydowanie warto. Nie tak trudno jak poprzedni wjazd, a i widokowo znacznie ciekawiej (+ malowniczo poprowadzona droga). Dodatkowo osoby dysponujące gravelem (względnie bardziej na szuter przeznaczoną wersją opon), mogą pokusić się o dodatkowe 500 metrów podjazdu na Monte Rite (2181 m. n.p.m.), gdzie znajduje się Messner Mountain Museum – muzeum założone przez włoskiego alpinistę – Reinholda Messnera. Z samego wierzchołka roztacza się też zjawiskowa panorama na najwyższe szczyty Dolomitów– warto!

 

Dzień #3 (113 km / 2750 up): Passo Manghen, passo Redebus
Trzeciego dnia naszego pobytu we Włoszech postanawiamy zdobyć passo Manghen (2047 m. n.p.m.). Oczywiście w klasycznej pętli, do której dokładamy niepozorną przełęcz – passo Redebus (1455m. n.p.m.). Startujemy z okolic Cavalese, gdzie już na początek czeka nas zasadniczy podjazd na pierwszą z przełęczy. Początek przyjazny – 4-6%. Dopiero po wyjechaniu ponad granicę gęstego lasu, robi się stabilnie 9-10%, z momentami bardziej wymagającymi. I o ile dolina poza kilkoma ciekawymi kaskadami nie jest jakoś wyjątkowa, o tyle druga część podjazdu robi robotę. W zasadzie im bardziej stromo, tym ciekawsze otoczenie ;). Ogólnie wjazd śmiało można potraktować jako dobry trening w trakcie sjesty czy przed/po pracy – 16 kilometrów i 1250 metrów w górę :).

Z przełęczy i okolic, szczególnie na północ, roztaczają się cudne widoki na Dolomity, ale i wyższe góry pod stronie austriackiej. Jest więc co oglądać (i rozpoznawać, jak ktoś się wspina). Strona południowa to z kolei estetyczna euforia, nie tylko dla kolarza szosowego: pięknie poprowadzona, wąska droga, wijąca się zboczami, nowa nawierzchnia, widoki niemal przez większość zjazdu – doprawdy szaleństwo! I tak przez ponad 600 metrów w dół. Im niżej, tym już mniej spektakularnie, niemniej wciąż ciekawie.

Zjechawszy w dolinę, postanawiamy zatrzymać się na jakiś ciepły posiłek. Trafiamy jednak na porę sjesty, więc możliwości mamy ograniczone. Udaje się jednak zjeść jakiś makaron i nieco odpocząć. Ruszamy dalej. Pierwsze kilometry idą średnio, ale gdy tylko odbijamy w boczną dolinę – Valle del Mòcheni – jest lepiej (i chłodniej). Co prawda temperatura już nieco nas wymęczyła, ale na szczęście wraz z wysokością robiło się przyjaźniej. A i podjazd wiódł częściowo w lesie, więc najgorzej nie było (Coca-Cola w połowie stawki też pomogła 😉 ).

Jako ciekawostkę mogę napisać, że dolina Valle del Mòcheni, zwana także Bernstol, jest swoistą niemieckojęzyczną wyspą w regionie. Jest to pozostałość po zasiedleniu tych ziem w średniowieczu, przez niemieckich górników, pracujących w kopalniach złota, pirytu i kwarcu. Mijając poszczególne wioski można zauważyć niemieckie nazewnictwo wielu miejsc.

Po dojechaniu do Palu’ Del Fersina wiemy, że przed nami już tylko niewielki podjazd, a za nim już niemal cały czas w dół, do miejsca startu. Passo Redebus (1455 m. n.p.m.). przypomina otoczeniem trochę nasze wyższe przełęcze – po prostu wycinka w lesie. Natomiast tuż za nią robi się już bardzo interesująco – zarówno widokowo jak i zjazdowo. Także pomimo pierwszego średniego wrażenia, później jest tylko lepiej. 

Do Molina di Fiemme, skąd rozpoczęliśmy trasę przyjeżdżamy już w momencie, gdy promienie słońca już nie dochodzą do dna dolin, a swą czerwoną barwą oświetlają już wyższe skalne granie. Pakujemy rowery i jedziemy na biwak. Tak, to był dobry dzień. Bardzo.

 

Dzień #4
Po trzech dniach dobrego jeżdżenia, staramy się z reguły zrobić niewielki rest. Chcemy coś pozwiedzać, wyspać się i ogólnie odpocząć (wszak jesteśmy na urlopie 😉 ). Ponownie odwiedzamy Cavalese – zwiedzamy to urokliwe miasteczko i uzupełniamy prowiant. Przy okazji podjeżdżamy też bliżej kolejnych zaplanowanych tras. Ogólnie – chill :).

Dzień #5 (87 km / 2170 up): Monte Grappa
Kolejnym miejscem, które już rok temu chodziło nam po głowie (dzięki usłudze Street View od Google 😉 ), było odwiedzenie rejonu Monte Grappa. Wytyczyliśmy więc w domu trasę, którą finalnie na miejscu nieco zmodyfikowaliśmy (by przyjemniej się wjeżdżało i zjeżdżało). 

Generalnie Monte Grappa (1776 m. n.p.m.) zdobywa się od północy (dłużej, ogólnie łagodniej) lub od południa (krócej, lecz stromiej). Dodatkowo południowa wystawa nastawiona jest na działanie słońca, które o tej porze roku jeszcze może dawać się we znaki. Postanowiliśmy „zaatakować” więc górę pierwszym wariantem. I poza w/w walorami, podjazd okazał się znacznie ciekawszy – zarówno kondycyjnie jak i widokowo.

Nie ukrywam – mieliśmy pewne oczekiwania „estetyczne” wobec tej trasy. Zdjęcia zachęciły nas do przyjechania właśnie w ten a nie inny rejon, a rzeczywistość okazała się… znacznie lepsza! Wiem, że fotografie nie oddają klimatu tego masywu górskiego, lecz zapewniam Was – jest tam po prostu wyjątkowo ładnie. Szereg połonin, liczne grzbiety, drogi i dróżki wijące się po okolicy – wszystko to sprawia, że jest tam pięknie. I jak opisałem trasę na Stravie: „Zarówno pożeracze KOMów jak wielbiciele romantycznych rundek będą zachwyceni.„. I tak w rzeczywistości jest.

Wartym dodania jest jeszcze kilka informacji:

  • Na samym szczycie znajduje się wyjątkowy i sporej wielkości cmentarz żołnierzy poległych w czasie I Wojny Światowej (zarówno armii Austro-Węgierskiej jak i Królestwa Włoch). Pozostałości twierdzy oraz wiele miejsc w postaci okopów, schronów itp. są widoczne niemal w całym masywie Monte Grappy. Wiele obiektów można zwiedzać (na własną odpowiedzialność), ale kilka wciąż jest strzeżonych i/lub niedostępnych dla postronnych osób.
  • Droga wiodąca ze szczytu, które trawersuje południowo-wschodnie zbocze jest oficjalnie zamknięta (na odcinku ok. 2 km). Powodem są spadające na drogę kamienie i skały. Poza rowerem nie widzę szans przejazdu innym środkiem transportu na tym fragmencie.

.

Dzień #6 (28 km / 560 up): Val del Mis
Niemal przeładowani estetycznymi wrażeniami dnia poprzedniego, chcieliśmy kontynuować zwiedzanie okolicy miasta Feltre. Kilka pomysłów na trasę było, więc było w czym wybierać. Jednak rzeczywistość pogodowa zweryfikowała nasze plany. Udało się za to w przerwie między burzami (dosłownie!) zwiedzić/przejechać na rowerach wyjątkowej urody dolinę Val del Mis. Liczyliśmy, że uda się chociaż krótszą pętle zrobić, lecz radary jak i to co zaczęło się dziać nad naszymi głowami, skutecznie wzbudziły w nas potrzebę znacznego skrócenia trasy. Mimo to udało się przejechać bardzo ciekawą dolinę, która pięknie wcina się przełomem rzeki Mis w piętrzący się nad nią masyw górski. W ogóle jest to rejon Parku Narodowego Dolomiti Bellunesi, więc to już też mówi samo za siebie, że musi być tam ładnie :). Myślę, że może to być okolica na krótkie, ale ciekawe wycieczki, zarówno piesze jak i rowerowe.

Dzień #7-8: Chorwacja – Istria

Jak przystało na prawdziwy urlop, chcieliśmy zakończyć go kąpiąc się w ciepłym morzu, za które niewątpliwie uchodzi Morze Śródziemne. Dołożyliśmy więc te kilkadziesiąt kilometrów do przebiegu auta, i podjechaliśmy na chorwacką część Istrii. Oczywiście kilka chwil na plaży jak w i morzu udało się spędzić (mimo wszystko zdecydowanie nie przepadamy za nic-nie-robieniem nad morzem). Poza tym celem samym w sobie było także smakowanie, czy może już nawet objadanie się, figami prosto z dziko rosnących drzewek :).

Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie uskutecznili też tras rowerowych. Pierwszego dnia burza także ograniczyła nasz czas działania na rowerze, lecz mimo to udało się odwiedzić kilka bardzo ciekawych miast: Oprtalj, Motovun i Grožnjan, które bez wątpienia polecamy zwolennikom uroczych, wąskich uliczek z licznymi sklepikami z artystycznymi pamiątkami. Trasę (i zdjęcia) dołączam na Stravie ».
Drugiego dnia postanowiliśmy połączyć interior z wybrzeżem, i także w towarzystwie goniącej nas burzy, przejechać ciekawą pętlę – szczegóły także na Stravie ».

Myślę, że zawsze warto zakończyć aktywny urlop spokojniejszymi akcentami, by płynniej przejść z trybu „wypoczynek” na „praca”.


Inne rowerowe wyjazdy do:
– Słowenii:
      » Słoweńska majówka #1
      » Słoweńska majówka #2
      » Słowenia – Włochy: 3:2

– Włoch:
      » Z głową w chmurach czyli wakacje w Dolomitach
      » Szosowe wakacje w Dolomitach
      » Słowenia – Włochy: 3:2
      » Dolomity na 5+
      » Szosowe „la dolce vita”
      » Alpy Karnickie na szosie (z bonusami)