Trzeci dzień, po nocnej imprezie odbywającej się przy kempingu, na szczęście nie przyniósł strat moralnych i wciąż jesteśmy pełni energii i ekscytacji kolejnym dniem szosowania na Słowenii. Ponownie dołącza do nas Kuba i we czwórkę planujemy zdobyć jeden z najbardziej dominujących nad okolicą szczytów – Uršlja gora (1699 m n.p.m.). Na tej wycieczce bardzo zależało Marcinowi, który ją wymyślił i zaplanował przebieg. Nam bardzo przypadła do gustu i chętnie podjęliśmy się jej realizacji.

Z Velenje przez Šoštanj i Ravne jedziemy na Przełęcz Sleme (1084 m n.p.m.). Droga prowadzi bardzo urokliwym podjazdem, z którego roztaczają się co chwila wyjątkowe widoki na specyficzne, w stożek ukształtowane góry – wyglądające nieraz jak zastygłe wulkany.

Na górę docieramy każdy w swoim tempie, wciąż trzymając siły na zasadniczy podjazd na szczyt. Po odbiciu z przełęczy na północ, od razu trafiamy na szutrową, średniej jakości drogę. Na gravela pewnie byłoby jak znalazł, lecz naszych rowerów szosowych (a głównie opon) byłoby trochę szkoda. Na miejscu dowiadujemy się, że taka droga prowadzi na sam wierzchołek, czyli czekałoby nas jeszcze ponad 15 km takiej nawierzchni. Odpuszczamy więc Uršlja gora (chcąc w przyszłości zdobyć ją na rowerze mtb) i postanawiamy zrobić pętlę wokół niej.

Zjeżdżamy więc niesamowicie przyjemną drogą do miejscowości Črna na Koroškem. Zatrzymujemy się tam na chwilę przy muzeum kopalnictwa, podziwiając ciekawą ekspozycję, która znajduje się tuż przy drodze, w centrum miasta. Dalszą wycieczkę kontynuujemy doliną rzeki Meža, by w Ravne na Koroškem odbić ku w kierunku południowo-wschodnim, na Kotlje. Dalszą trasa wiedzie zróżnicowanym terenem- trochę w górę, trochę w dół. Kulminacją jest podjazd na przełęcz nieopodal wsi Grajska Ves (511 m n.p.m.).

Zjeżdżając z przełęczy omijamy Slovenj Gradec, nie chcąc już zanadto tracić czasu, ponieważ do końca nie wiemy ile czasu zajmie nam dalsza trasa, szczególnie że na horyzoncie, pośród gór zaczęło przybywać nieco chmur niosących deszcz ze sobą. Następnie przez Podgorje i Šmiklavž zaczynamy ostatni, jak się okazało, bardzo godziwy podjazd, sięgający 15% i trzymający przez dobre kilkaset metrów, do wsi Graška Gora. Co jak co, ale prawie na koniec trasy taki podjazd potrafi zmęczyć – jednych mniej, drugich więcej, lecz wszyscy czuli satysfakcję z pokonanego podjazdu.

We wsi Graška Gora trafiamy na festyn majówkowy. Oj, gdybyśmy o tym wiedzieli 500 metrów wcześniej, to nie robiliśmy tam odpoczynku. A tak, ubrani do zjazdu, po kilkuset metrach ponownie odłożyliśmy rowery i postanowiliśmy zakosztować złotego napoju, który przy dźwiękach lokalnego zespołu, smakował wyśmienicie.

Po wysłuchaniu kilku dobrze brzmiących utworów, pojechaliśmy w dalszą trasę. Przed nami pozostał w zasadzie już tylko szybki, przyjemnie wijący się pośród łąk i domostw, zjazd do Velenje, skąd rozpoczynaliśmy dzisiejszą trasę.

Na miejscu składamy rowery (wcześniej już wymeldowaliśmy się z kempingu) i żegnamy się z Kubą, dziękując za wyborne towarzystwo na minionych wycieczkach, obiecując sobie spotkanie na szosie gdzieś w Beskidach. Przed nami była kolejne przeprowadzka „bazy”, ponownie na wschód. Po nieco ponad godzinie jazdy dojeżdżamy do Mariboru, na Avtokamp Kekec. Miejsce od razu przypadło nam do gustu, a dalszy pobyt tylko utwierdził nas w tym przekonaniu. Zdecydowanie polecamy pobyt na tym kempingu: sympatyczna i serdeczna obsługa, cicha i spokojna lokalizacja oraz dobra organizacja miejsca, sprzyjają wypoczynkowi.


Dzień 4
Środa przywitała nas ciepłym porankiem. Zza drzew powoli wyłaniało się słońce, które z każdą minutą rozgrzewało nadchodzący dzień. Standardowo po śniadaniu, dobrej kawie, złożyliśmy już po raz ostatni na tym wyjeździe nasze rowery. Planując spędzić na obecnym kempingu 2 noce, nie było sensu ich na noc rozkładać. Prognozy na dzień wspominały o możliwych burzach po południu, stąd postanowiliśmy nieco wcześniej niż zazwyczaj rozpocząć wycieczkę.

Maribor opuszczaliśmy bocznymi drogami, wiodącymi mniej więcej równolegle do autostrady. Kierując się ku zachodowi, mijaliśmy mniejsze wioski: Slivnica pri Mariboru czy Zgornja Polskava. W Slovenskiej Bistricy zwiedziliśmy trochę miasto, szczególnie ciekawy zamek, jaki tam się mieści. Co prawda wejście na dziedziniec było zamknięte, ale z zewnątrz obiekt też robił dobre wrażenie.

Dłuższy postój zaplanowaliśmy w mieście Slovenske Konjice, zatrzymując się, gdzieżby indziej jak nie przy Lidlu, robiąc w nim niezbędne zakupy na dalszą trasę. Po drodze, choć nie wynikało to z wcześniej wyrysowanej trasy na Stravie, zaliczylismy kilka naprawdę niezłych hopek, na których średnio nachylenie wynosiło od 12 do 18 %! Ot, mieliśmy w sam raz dobrą, interwałową rozgrzewkę przed właściwym podjazdem.

No właśnie – nic nie napisałem, gdzie jedziemy. Otóż szukając na GoogleMaps w domu interesujących tras, wypatrzyłem na niej ciekawy podjazd do ośrodka narciarskiego Rogla. Od razu perspektywa zdobycia rowerem szosowym tego miejsca przypadła mi do gustu. Nawet wyrysowany profil w Stravie tak nie przerażał (choć spodziewaliśmy się nieco łagodniejszego podjazdu).

Ze Slovenskich Konjic, które są położone na nieco ponad 300 m n.p.m, mieliśmy wzbić się na blisko 1500 m n.p.m. Czekał nas zatem najdłuższy, niemal jednostajny podjazd, tego wyjazdu do Słowenii.

Początek podjazdu przyjemnie się rozpoczynał. Przez pierwszy kilometr łagodnie wznosił się, mijając ostatnie zabudowania Slovenskich Konjic. Dopiero za miejscowością Zreče, po opuszczeniu głównej drogi, zaczęły się konkretne % :). Bardzo nas cieszyło, że w nogach zostało tam sporo sił, bo w zasadzie każdy z nas chciał coś ugrać na tym podjeździe:
– ja chciałem wywalczyć możliwie dobry czas;
– Marcin chciał sprawdzić siebie, ile zachował jeszcze sił (a tych okazało się miał bardzo dużo);
– Ola nie chciała zanadto od nas odstawać i naprawdę dzielnie trzymała nam koło przez cały podjazd;
Tym samym dopiero na finiszu nieco się rozerwaliśmy, realizując jednak założone cele 🙂

Rogla żyje nie tylko zimą, gdzie widać, że to spory kompleks narciarski, ale także latem. Sporo turystów zmotoryzowanych odwiedza to miejsce, traktując je jako docelowy punkt swych wyjazdów lub początek/koniec pieszych wędrówek po licznych, okolicznych szlakach. Na miejscu „oblewamy” lokalnym radlerem sukces zdobycia tego miejsca. Przed zjazdem podjeżdżamy jeszcze na zasadniczy wierzchołek Rogla (1517 m n.p.m.), który jest jednym z najwyższych wierzchołków słoweńskie pasma gór zwanego Pohorje.

Nie chcąc zjeżdżać trasu podjazdu, bo przecież zawsze ciekawiej zrobić pętle, tak zaplanowałem wycieczkę, by właśnie zjechać na drugą, północną stronę góry. Wg dostępnych map czekał nas wspaniały, niczym nie skrępowany zjazd. No, i tu w zasadzie czas na największą niespodziankę tego wyjazdu, czyli… brak drogi. Tj. droga była, ale szutrowa, w sam raz na rower HT czy gravel, ale już niekoniecznie na szosę. Pierwszy kilometr posiadał jeszcze nawierzchnię asfaltową, więc nie wzbudził naszych obaw, a dalszy fragment miał być w remoncie (Ola widziała tabliczkę 4 km). Tyle że finalnie szutrowa droga wiodła przez blisko 10 km! Tym samym zamiast świetnego zjazdu, czekała nas dość mozolna i mało wygodna jazda po odskakujących spod kół kamieniach czy nawierzchni przypominającej przejazd po legendarnym klasyku Paryż – Roubaix.

Po dojechaniu do asfaltu, u wylotu doliny, chcieliśmy ze szczęścia niemal pocałować równą nawierzchnię. Dalszy przejazd przez Lovrenc na Pohorju czy Puščavę to była doprawdy sielanka, pomimo nie do końca idealnego asfaltu (ale jednak asfaltu!).

W drodze powrotnej do Mariboru, zdobywamy jeszcze niewielką przełęcz we wsi Činžat i zjeżdżamy z niej do doliny rzeki Drava, mniej więcej wzdłuż której dojeżdżamy do samego centrum drugiego co do wielkości miasta Słowenii.

Dysponując jeszcze kawałkiem pogodnego dnia, choć w powietrzu dało się już odczuć zbliżającą burzę, postanawiamy zwiedzić chociaż trochę Maribor. Przejeżdżamy więc przez most na Dravie, chcąc zobaczyć kilka najstarszych uliczek Mariboru. Również i nabrzeżna część miasta wygląda całkiem ciekawie. Może nie jest to wybitnie stare miasto, ale kilka detali może przyciągać uwagę.

Po krótkiej przejażdżce pod starówce Mariboru, jedziemy na kemping. Po drodze chcieliśmy jeszcze zrobić jakieś niewielkie zakupy na wieczór, a tu się okazało, że 2 maja w Słowenii też jest częściowo wolnym dniem i sklepy czynne były tylko do południa. No cóż – obeszliśmy się smakiem, a na wieczór skorzystaliśmy ze wcześniej zgromadzonych pamiątek, które były w planie do spożycia w Polsce ;).

Wieczorem, po kolacji, zasiedliśmy na kempingowych ławkach, i obserwując zbliżającą się burzę, cieszyliśmy się z dobiegającego końca dnia. I tych przygód, które nas tego dnia właśnie spotkały. Deszcz w końcu przegonił nas pod wiatę, a po 2 godzinach, gdy płynny prowiant się skończył a zmęczenie dało znać o sobie, pełni satysfakcji z kolejnego, dobrze spędzonego dnia na rowerze, udaliśmy się w objęcia Morfeusza (a burza w między czasie dopadła i nasz kemping).


Dzień 5

Po nocnej burzy w zasadzie nie było śladu. No może jedynie samochód został opłukany z ogromu pyłków, jakie towarzyszyły nam podczas całego wyjazdu. Rano wstępnie wymeldowaliśmy się z kempingu, pytając czy możemy jeszcze po powrocie z krótkiej przejażdżki skorzystać z prysznica, by podróż powrotna do Polski była bardziej komfortowa. Oczywiście nie było z tym większego problemu.

Na ostatni dzień naszego pobytu na Słowenii Ola zaplanowała nam wycieczkę do Ptuja – jednego z najstarszych miast tego kraju. Ponownie bocznymi drogami, po niemal 30-sto kilometrowym odcinku, dojechaliśmy to celu. Tu należy się krótka dygresja: Dla mnie i Oli tak długi odcinek płaskiej drogi to rzadkość. Mieszkając w Żywcu, nie da się praktycznie zrobić wycieczki dłuższej niż 5 km nie robiąc przy tym jakiegokolwiek podjazdu. Wierzcie lub nie, ale to działa na wyobraźnie :).

Ptuj zgodnie z oczekiwaniami, bardzo nas zauroczył. Starówka, wąskie brukowane uliczki, czerwona dachówka i ogólnie małomiasteczkowy klimat, z górującym ponad tym wszystkim zamkiem bardzo nas urzekły. Zwiedziliśmy ogólnie dostępną część zamku, z którego murów ciekawie prezentowały się właśnie te wąskie uliczki, a wezbrana po nocnych opadach Drava, płynęła sobie spokojnie przez miasto.

Rozsiedliśmy się w jednej z kafejek, wszak dzisiejsza wycieczka była pod znakiem coffee-ride. Bardzo sympatycznie siedziało się, wraz ze smakiem pysznej kawy, docierały do nas miłe dźwięki kawiarnianej muzyki.

Na drogę powrotną do Mariboru wybraliśmy trasę po drugiej stronie Dravy. Jechaliśmy wzdłuż jednej z wytyczonych tras rowerowych, która okazała się bardzo spokojną i wolną od większego ruchu samochodowego, drogą. Dopiero pod Mariborem wjechaliśmy na ruchliwszą część trasy, lecz dość szybko wskoczyliśmy na jedną z dziesiątek ścieżek rowerowych, które zostały wytyczone w mieście. Może nie zawsze nadają się one na rower szosowy (wszak nierówności czy krawężniki, choć niskie, zawsze trochę utrudniają jazdę), to należy się wielki PLUS dla miasta za tak gęstą ich sieć.

Kempnig gdy przyjechaliśmy z wycieczki już nieco opustoszał – widać nie tylko my dziś kończyliśmy na nim pobyt. Rozłożenie rowerów, finalne spakowaniu całego dobytku + kąpiel, zajęło nam trochę czasu, ale też nie do końca chciało się nam opuszczać tak gościnne miejsce, wiedząc, że to jednocześnie kończyło naszą rowerową przygodę ze Słowenią. W Mariborze jemy jeszcze solidny obiad, przed wyruszeniem w drogę powrotną oraz robimy pamiątkowe zakupy, by przy lampce dobrego wina, było co wspominać.

Tym samym kończymy naszą słoweńską majówkę, którą tak wspaniale spędziliśmy. Dokładnie udało nam się przejechać zaplanowane wycieczki. Pogoda również wybitnie nam sprzyjała – może czasem trochę postraszyła, ale finalnie obeszła się z nami bardzo łaskawie. Bardzo się cieszę, że do naszej dwójki z Olą, dołączył Marcin, który był znakomitym kompanem na każdej z tras (i poza nimi 🙂 ). Także wielkie graty dla Kuby, któremu chciało się 2 x jechać ponad 100 km, by dołączyć do naszych wycieczek.

Rozkład przejechanych tras

Rozmieszczenie przejechanych tras (nr = dzień)

I tak sobie myślę, że jeszcze rok temu o tej porze nawet nie marzyłem o posiadaniu roweru szosowego, a po tym czasie już udało się zrealizować naprawdę ciekawe wycieczki, o których możecie poczytać choćby tu:

Dzięki Oli i Marcinowi (tak, temu który był z nami na tym wyjeździe), mogłem i wciąż doświadczam naprawdę pięknych chwili na szosie, zupełnie innych niż tych na mtb (który wciąż jest bezapelacyjnie nr 1 🙂 ).


Zobacz także:
» Słoweńska majówka #1


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

One thought on “Słoweńska majówka #2

  1. Dziękuję za zaproszenie na ten świetnie zorganizowany wypad i dobre towarzystwo od początku do końca.
    Mam nadzieję na więcej wspólnych kilometrów w przyszłości 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *