Końcem ubiegłego roku dostałem zaproszenie – propozycję, od mojego kolegi Piotrka, z którym do tej pory z powodzeniem przeszliśmy wiele wycieczek skiturowych, by wspólnie pojechać do Szwajcarii w lipcu. Oczywiście nie w celach narciarskich, lecz by wspomóc jego start w jednym z najbardziej prestiżowych biegów górskich – sygnowanych przez UMTBEiger Ultra Trail, na dystansie 101 km i łącznym przewyższeniu 6700 metrów.

Nad takimi propozycjami nie ma co się długo zastanawiam, tylko od razu potwierdzać :). W międzyczasie jeszcze mieliśmy okazję (wszak trwał sezon skiturowy) porozmawiać o całym wydarzeniu, więc gdy 12 lipca wyruszyliśmy późnym wieczorem w kierunku Szwajcarii – mieliśmy dograne niemal całe przedsięwzięcie.

Piotr od wielu lat biega i startuje w biegach w Polsce, więc tzw. wybieganie długodystansowe nie jest mu obce. Natomiast udział w tego typu imprezie wymaga nie tylko odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, lecz także posiadania odpowiedniej ilości punktów w klasyfikacji górskich biegów, oraz – co chyba najważniejsze –  szczęścia w wylosowaniu miejsca w 600 osobowej grupie startujących na wybranym przez niego dystansie.

Jako że start biegu miał miejsce o 4. rano w sobotę, postanowiliśmy już w środę wyruszyć do Szwajcarii, by móc spokojnie odpocząć po samochodowej podróży, odespać noc i mentalnie przygotować się do biegu (w międzyczasie odebrać pakiet startowy i dopełnić formalności).

Mnie przystało być kierowcą oraz pomocą na jednym z punktów żywieniowych i oczywiście towarzystwem przez cały pobyt. Jak zatem widać, miałem też czas i dla siebie, więc wpakowałem rower szosowy do bagażnika, dzięki czemu miałem okazję przejechać kilka ciekawych tras w okolicy miast Thun i Interlaken.

Na mecie

Połowa dystansu

 A, pytacie jak wynik Piotra? Całkiem dobry! Biorąc pod uwagę, że podczas startu panowały bardzo wysokie temperatury, podczas których biega się bardzo trudno, udało mu się wywalczyć 240 pozycję na 423 osób, które ukończyły bieg. Ponad dwustu uczestników nie wytrzymało panujących warunków i zrezygnowało lub zostało zdyskwalifikowanych.

Zdobyte doświadczenie, ale i także wyjątkowość tego biegu bez wątpienia są bezcenne. Już sam fakt zakwalifikowania się, a później ukończenia tego jakże trudnego ultramaratonu górskiego jest pełen uznania! Brawo Piotr!

 

Dzień #1: Thun & Heiligenschwendi- 35 km / 660 m up

Pierwszą z tras zaplanowałem bardziej poznawczo. Późno przyjechaliśmy na kwaterę w Thun, byliśmy mocno zmęczeni podróżą, więc zrobiliśmy tylko rekonesans po okolicy: Piotr poszedł trochę pobiegać, a ja rowerem przejechałem się na pobliskie wzniesienia.

I nawet taka krótka wycieczka była pełna ciekawych miejsc i widoków (wszak wszystko nowe), więc każdy kilometr trasy chłonąłem z zachwytem.

Ten rejon Szwajcarii położony już trochę na skraju większych gór, dał się odczuć jako bardziej miejski, niż górski, szczególnie biorąc pod uwagę architekturę, gdzie jednak dominowało nowsze budownictwo. Natomiast miasto Thun bardzo mile zaskoczyło urokliwą starówką, położoną niemal zaraz nad rzeką. A z wyżej położonych wiosek, rozciągały się miłe dla oka panoramy na jezioro Thun (Thunersee).

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 35 km
Przewyższenie: 660 m
Trudność: 2/5

Dzień #2: Hahnenmoospass & Juanpass – 124 km / 2300 m up

Po odespaniu podróży, dobrym śniadaniu i przy pięknie zapowiadającym się pogodnym dniu, wybrałem się na rower chcąc przejechać jedną z dość oczywistych pętli w okolicy. Tyle, że wymagała ona pogodzenia się z faktem, że jej fragment (2 kilometry) będzie wiódł po bliżej nieokreślonej nawierzchni.

Celem było wjechanie na przełęcz Hahnenmoos Pass (1956 m n.p.m.). Początek trasy, przez Spiez do Frutigen był dość przyjemny, lekko się wznosił i pozwalał na całkiem szybką i sprawną jazdę. Dopiero podjazd do Adelboden stawał się coraz bardziej wymagający, lecz wciąż dobrze wyprofilowany.

Wiedząc, że nigdzie mi się nie spieszy, napawałem wzrok coraz to piękniejszymi widokami okolicznych szczytów. Przełęcz jednak wypada zdobyć, więc po minięciu Adelboden zaczęła się faktycznie poważniejsza jazda. Lecz i tu otoczenie i coraz wyżej wznosząca się droga dodawały motywacji. Kres przyjemnego podjazdu nastąpił, gdy dojechałem przyjemnym, lekko wznoszącym się trawersem pod jedną ze stacji narciarskich, przy której jest pętla autobusowa. Od tego momentu mogłem zapomnieć o jednocyfrowej wartości nachylenia podjazdu. Ostatnie dwa kilometry, to była już walka – musiałem dwa razy się zatrzymać i dać odpocząć nogom, bo nie byłem w stanie „na raz” dokończyć tego podjazdu. Lecz udało się – Hahnenmoos Pass zdobyte!

Nawet niewiele odpoczywając, od razu namierzyłem planowaną trasę zjazdu, która – jak zakładałem – faktycznie przez pierwsze 2 kilometry zdecydowanie nie nadawała się na rower szosowy. Lecz jak to mówi powiedzenie, że jak się czegoś nie da, ale się bardzo chce, to można. I tak faktycznie tak było w tym przypadku. D..a za siodełko, mocne trzymanie kierownicy i klamek, oraz niedopuszczenie do rozpędzenia się roweru… i jakoś się zjechało. Choć powiem, że był to doprawdy bardziej zjazd na mtb. Droga, na której resztki asfaltu skończyły się pewnie jeszcze w ubiegłym wieku, rozmyta ścieżka i grube kamienie, które ciężko było omijać. Z kolei wjazd na trawę powodował od razu uślizg koła. Oj, lekko nie było. Lecz by logicznie zamknąć pętle – było warto. W nagrodę, po przejechaniu tego fragmentu off-road, czekał mnie fantastyczny zjazd po idealnym asfalcie aż na samo dno doliny, do miasta Lenk

Żałowałem trochę w dolinie, że nic na górze nie zjadłem, ponieważ jadąc dalej zacząłem czuć głód, a sklepów za bardzo nie było po drodze. Dopiero w Zweisimmen trafiłem na sklep Spar, gdzie udało się kupić coś dobrego do jedzenia i picia (bo ileż można jeździć na słodkich batonach). Dodało mi to nieco energii, więc ruszyłem dalej w dół doliny, by móc jeszcze tego dnia podjechać na drugą przełęcz – Jaunpass (1509 m n.p.m.). Wiedziałem, że zjadę drogą podjazdu, lecz mimo to bardzo chciałem wjechać na nią. Poniekąd liczyłem też na względnie przyjemny podjazd. I może byłby taki, ponieważ średnie nachylenie oscylowało w granicach 9-10%, lecz otwarty teren, ze znikomą ilością drzew, w pełnym słońcu, przy wysokiej temperaturze, zebrał swoje żniwo. Trudno się jechało. Choć wiedziałem, że obiektywnie jest całkiem dobrze, to zastane warunki pogodowe mocno mnie zmęczyły.

W międzyczasie Piotrek wrócił z Grindelwald – miasteczka startowego Eiger UMTB, gdzie odebrał pakiet startowy, i przyjechał na wjeżdżaną przeze mnie przełęcz. Dodał motywacji na ostatnich metrach podjazdu, a nagrodą była pyszne Latte Macchiato :).

Zjazd był już tylko formalnością, lecz jakże przyjemną. Aż chciało się zostać na górze – popołudniowe słońce pięknie oświetlało góry, a malowniczy krajobraz nie pozwalał wręcz na kontynuowanie zjazdu.

Po zjechaniu w dolinę, zostało mi nieco ponad 30 kilometrów dojazdu do Thun, lecz na szczęście niemal całość w dół. Trochę trzeba było dokręcać tu i ówdzie, lecz przyjemność z jazdy była pierwszorzędna.

Na koniec, gdy dojechałem już do Thun, gdzie mieliśmy naszą kwaterę, skorzystałem z jej bliskiego położenia (300 metrów) od jeziora, i pojechałem się wykąpać. Oj, jakież to było przyjemne – po całym dniu w skwarze na rowerze wejść do chłodnej wody! Wybornie!

 

Garść statystyk: Profil trasy
Długość:
Przewyższenie: 2300 m
Trudność: 4/5

Dzień #3: Grosse Scheidegg – 92 km / 1730 m up

Dzień startowy Piotra. Pobudka o 2 w nocy, jakieś małe śniadanie i w drogę, do Grindewaldu. Start o 4, ale wiadomo – trzeba być wcześniej, a dojazd trwa blisko godzinę. Po dotarciu na miejsce, już na kilka kilometrów przed centrum miasta dało się widzieć rozgrzewających się zawodników, a im bliżej startu – tym ich liczebność wzrastała.

Piotrek do biegu był dobrze przegotowany, dobrze wyposażony i widać było koncentrację przed tak wielkim wydarzeniem. Punktualnie o 4 wystartowali, a końca ich nie było widać. Później już tylko byli światełkami w górach. Cóż, z Piotrem byłem umówiony w połowie trasy, na punkcie odżywczym, więc wróciłem do auta… na drzemkę.

Fajną sprawą było bieżące śledzenie zawodników on-line, więc dało się przewidzieć mniej więcej gdzie i o której każdy z nich się pojawi. Zgodnie z oczekiwaniami, początek trasy Piotrkowi wypadł całkiem dobrze, zgodnie z założeniami przedbiegowymi. Dopiero gdy słońce i temperatura stały się mocno odczuwalne – tempo spadło. Lecz jak widziałem, jak niektórzy zawodnicy ledwo co dobiegali do punktu, to nie dziwię się, że tylu ich później zrezygnowało. Warunki tego dnia były bardzo trudne na długodystansowe bieganie.

W końcu i przybiegł Piotrek. Jedzenie, kąpiel, zmiana odzieży, chwila odpoczynku, i w drogę. Jest mocny! Po zmierzchu ponownie zwiększył tempo biegu, i finalnie po tuż po 2 w nocy przebiegł linię mety. Wielkie brawa!

Mnie w międzyczasie pozostało wymyślenie jakieś krótkiej trasy, ponieważ dopiero po 15 udało mi się wsiąść na rower. Wybór w zasadzie był oczywisty – wjazd i zjazd z przełęczy Grosse Scheidegg (1962 m n.p.m.). Wynikało to też z tego, że niebo nieco się zachmurzyło i realnie dało się odczuć nadchodzący deszcz. Cóż, ile się wjedzie, tyle będzie moje.

Finalnie udało się wjechać na samą przełęcz. Podjazd – co tu dużo mówić, do łatwych nie należał – niemal stałe 10-12% dało się odczuć w nogach. Za to wąska droga, niemal bez ruchu samochodów (tylko autobusy kursowe + osobowe mające zezwolenie mogą tędy jeździć) i przede wszystkim rozpogadzający się wieczór, i odsłaniające się wspaniałe widoki m. in. na północną ścianę Eigera, stanowiły mocny akcent całej trasy. Na przełęczy długo napawałem się zjawiskowością tego miejsca i różnorodnością obu dolin prowadzących do niego.

Widząc, że jest szansa na przejazd czegoś więcej, postanowiłem zjechać na drugą stronę przełęczy. Zjazd bardzo szybki, bo i nachylenie podobne (jak nie większe) niż droga wjazdowa. Jechało się i jechało, końca nie było widać, a tylko zmieniało się otoczenie i bardzo fajnie dawało się dostrzec piętrowość doliny.

Po dojechaniu do doliny rzeki Aare, czekał mnie równie długi niemal równy przejazd aż do Interlaken. W zasadzie do samego jeziora Brienzersee jechało się wybornie – płasko i z wiatrem, więc całkiem szybko. Dopiero przejazd zachodnią stroną jeziora wymuszał kilka hopek po drodze, które jednak całkiem nieźle weszły. W międzyczasie za plecami zaczęło solidnie padać, więc zapowiadany popołudniu opad faktycznie miał miejsce. Mocniej nacisnąłem na korby, by uniknąć deszczu.

Na dojeździe do Interlaken, jechałem już po mokrej drodze, ale deszcz udało się ominąć. W mieście musiałem zrobić sobie postój, ponieważ nie planując długiej pętli, nie wziąłem odpowiedniej ilości jedzenia, więc zacząłem szukać jakieś sklepu. I jakież było moje zaskoczenie, gdy Garmin idealnie wyznaczył trasę głównym deptakiem Interlaken, przy którym był otwarty Spar. A było już po 20, czyli generalnie sklepy były już pozamykane. Lokal ten jednak był znany lokalsom (i turystom), ponieważ w markecie robiło o tej porze zakupy mnóstwo osób. Uratowało mi to dzień, i wzmocnionemu dobrą owocową tartą i colą, pozostało mi dojechać ostatnie 8 km na parking, gdzie miałem zaparkowany samochód. Na wyjeździe z miasta miałem jeszcze co prawda jeden taki sobie podjazd, ale moc już w nogach była, a i perspektywa dojazdu po ciemku mnie nie kusiła, więc nie mogłem się obijać. Później jeszcze szybkie przebranie, odświeżenie w potoku i czekanie na dobiegnięcie Piotrka do mety.

Gdy spotkałem Piotrka, niewiele po nim było widać zmęczenia – a już na pewno wyglądał znacznie lepiej, niż na półmetku, gdy go spotkałem. Długie rozmowy z innymi biegaczami, posiłek regeneracyjny wraz z dobrym piwem, radość z ukończenia i pierwsze wnioski i podsumowania… Piękny to był dzień, choć mocno wyczerpujący dla Piotrka. A i mnie przy okazji udało się przejechać całkiem ciekawą trasę, którą oczywiście polecam.

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 92 km
Przewyższenie: 1730 m
Trudność: 3/5

W niedzielę nie spieszyliśmy się ze wstawaniem, ponieważ każdy z nas jednak potrzebował się choć trochę zregenerować przed długą podróżą powrotną. Punktualnie w południu, ruszyliśmy w kierunku Polski, by po 14 i 15 godzinach dotrzeć do naszych domów.

Cały wyjazd, wydarzenie, choć krótkie – było bardzo intensywne i przepełnione ogromem wrażeń i przeżyć. Dzięki Piotrze za zaproszenie i powodzenia w kolejnych startach!


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *