Podczas tegorocznego urlopu daliśmy odpocząć naszym rowerom szosowym. Zamiast nich, na bagażniku naszego auta zagościły przez dwa tygodnie rowery MTB. Skąd ta zmiana?

Rok temu, gdy wracaliśmy z Włoch, czuliśmy pewien niedosyt wynikający z ograniczeń tego, gdzie możemy wjechać na szosach. Postanowiliśmy więc, że na kolejnym urlopie skupimy się na zaplanowaniu tras, na których wykorzystamy nasze rowery mtb. Niemały obraz włoskich gór już posiadamy, więc mniej więcej wiedzieliśmy, gdzie chcemy jechać i jak mają wyglądać nasze trasy.

Termin wyjazdu był sztywno ustalony, więc pozostało nam przygotowanie wycieczek i nadzieja na to, że pogoda będzie nam sprzyjać. Lipiec jednak bywa miesiącem burzowym, i faktycznie, niemal codziennie mieliśmy do czynienia z burzą, czy to rano, w ciągu dnia, czy też w nocy. W związku z tym, z planowanych tras, w sumie przejechaliśmy tylko… trzy. Reszta była wynikiem bieżącego planowania, bezpośrednio zależnego od pogody. A jako że od kilku lat dość elastycznie ustalamy nasze trasy, łącznie z noclegami, nie stanowiło to dla nas większego kłopotu. Zresztą, jak się później okazało – dzięki temu udało nam się trafić i poznać naprawdę zacne miejscówki mtb.

Przejechane trasy nie skupiają się w jednym rejonie górskim, a ich rozrzut, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się duży, układa się jednak w logiczną całość (przypomnę: niemal codziennie gdzieś w okolicy padało i/lub przechodziła burza). Dzięki temu udało nam się podczas 13 dni urlopu, 10 spędzić na rowerze (2 dni dojazd + 1 dzień odpoczynku).

Dzień #1: Stuhleck (1782 m n.p.m.) – 37 km / 1250 m up

Dojazd do Włoch chcieliśmy podzielić na dwa dni, by jednak dać sobie trochę aktywnie odpocząć od zazwyczaj kilkunastogodzinnej podróży. Tym samym chcieliśmy po drodze „zaliczyć” jeszcze jakąś fajną górkę. A jako że w Austrii gór nie brakuje, wybór padł na Stuhleck (1782 m n.p.m.). Trasa po spojrzeniu na mapę (mapy.cz) niemal sama się ułożyła, więc nam pozostało tylko ją zrealizować. Oczywiście w okolicy można spędzić znacznie więcej czasu na mtb, nam jednak zależało „tylko” na nietrudnym przerywniku w podróży do właściwego celu.

Podjazd rozpoczęliśmy z miejscowości Murzasichle Mürzzuschlag, skąd dość wygodnie, na początku asfaltem a potem szutrową nawierzchnią, wjechaliśmy na grzbiet szlakiem rowerowym. W większości przyjemne nachylenie, dobre podłoże i z każdym metrem w górę – ciekawsze widoki – sprzyjały jeździe :).

Finalny podjazd na szczyt, od zachodniej strony, był nieco bardziej wymagający, lecz pełne zawieszenie mocno pomagało w pokonywaniu nierówności, stąd całość udało się wjechać „w siodle”. Ponadto silnie wiejący wiatr nie zachęcał raczej do odpoczynków, ponieważ od razu wychładzał organizm.

Wierzchołek jest wyjątkowo widokowy. My jednak nie mogliśmy za długo na nim pozostać, ponieważ od zachodu nadciągał prognozowany opad, który już było widać. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się chociaż bezpiecznie zjechać w dolinę, a potem już nawet w deszczu, jakoś dotrzemy do auta. Mimo to postanowiliśmy jeszcze na chwilę zawitać do schroniska, położonego tuż obok szczytu, napić się pszenicznego napoju, i ot tak, po prostu – cieszyć się ze zdobycia pierwszego celu naszego urlopu.

Wierzchołek opuściliśmy korzystając w górnej części z szutrowej/leśnej drogi (szlak nie wydawał się za bardzo rowerowy, co zresztą potwierdzały też znikome ślady na heatmapie Stravy), by niżej – już w lesie – wjechać na właściwy szlak. Zjazd po nim okazał się wyborny! Singiel najeżony mniejszymi dropami, skałkami i nieco luźniejszego podłoża – idealnie ułożył się w bardzo dobry przejazd. Bez wątpienia polecam osobom lubiącym dobrą zabawę na szlaku.

Do auta finalnie dotarliśmy bez kropli deszczu, a przewidywany opad dopadł nas dopiero w dalszej trasie dojazdowej do Włoch. W międzyczasie ciesząc się z dobrej trasy, i wygranej pogody, raczyliśmy się pierwszym „terenowym” obiadem oraz dobrym radlerem :).

* Jeśli ktoś niekoniecznie radzi sobie z terenowymi zjazdami, ze szczytu Stuhlecka można wygodnie zjechać siecią leśnych dróg, którą bez problemu odnajdziecie na mapy.cz.
 

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 37 km
Przewyższenie: 1250 m
Trudność: 3/5
Dzień #2: Monte della Chiesa (2553 m n.p.m.) – 44 km / 1580 m up

Kolejna trasa marzyła się już nam od wielu lat, gdy tylko na rowerach szosowych zaczęliśmy jeździć regularnie po Włoszech. Okolice włoskiego Dobbiaco (austr. Toblach) obfitują wręcz w trasy rowerowe przeznaczone na mtb. Wysoko poprowadzone gospodarcze drogi czy historyczne ścieżki (zainteresowanych odsyłam do historii tego rejonu z początku XX wieku, kiedy zarówno wojska austriackie jak i włoskie budowały nieraz wręcz irracjonalne rzeczy) pozwalają w przyjemny sposób zdobyć wysokość. 

Naszym celem na dziś była pętla, którą rozpoczęliśmy przy pięknym, zabytkowym kościele w Prato alla Drava. Od razu wbiliśmy się na szlak rowerowym, którym sukcesywnie zdobywaliśmy wysokość,  po drodze zaliczając jeszcze niewielki zjazd na przełęcz Bodeneck

Najwyższy szczyt – Monte della Chiesa (2553 m n.p.m.) – osiągnęliśmy dzięki szeregowi serpentyn, które w bardzo malowniczy sposób pięły się coraz wyżej. Na górze było już widać nadciągającą zmianę pogody (oraz burze), więc zrobiliśmy tylko krótki odpoczynek, po czym jak się okazało – chmury zrobiły nam miłą niespodziankę – i rozeszły się idealnie w czasie, gdy byliśmy na szczycie. Dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać imponujące widoki przy naprawdę wybornej pogodzie!

Wiedzieliśmy jednak, że nie możemy za długo rozkoszować się pobytem na szczycie, ponieważ czekało nas jeszcze całkiem sporo trasy, i to niekoniecznie tylko w dół.

Kontynuujemy trasę ciekawym trawersem, który prowadzi w kierunku opuszczonych budynków granicznych, w których włoscy żołnierze mieli kiedyś zabezpieczać peryferyjne tereny państwa. Przekraczamy (dosłownie) granicę i dalszą część jedziemy już po austriackiej stronie.

Zjeżdżamy szlakiem, który wiedzie bardzo widokowym grzbietem. W większości przyjemny, trochę techniczny singiel, z kilkoma trudniejszymi fragmentami. Ogólnie – dobrze :). Docieramy w okolice wyciągów narciarskich, gdzie mamy już tylko zjazd całkiem przyzwoitymi drogami szutrowymi. Chcieliśmy po drodze odbić jeszcze na jakieś single, które widoczne są na heatmapie, natomiast wypatrywanie tych ścieżek mocno utrudniły powalone drzewa, więc postanowiliśmy jednak odpuścić.

Końcowe 500 metrów zjazdu, po dość stromym asfalcie, mocno rozgrzało nasze hamulce. Podjazd tym wariantem może i byłby prostszy technicznie, ale w słoneczny dzień, biorąc pod uwagę przy trasie nie ma wiele drzew, byłby okupiony zapewne większym zmęczeniem.

Po dotarciu w dolinę, łapiemy szlak rowerowy (Dobiacco – Lienz), i kierujemy się na parking przy kościele, gdzie rozpoczynaliśmy trasę.

Niemal cała wycieczka jest bardzo widokową trasą. Przy dobrej pogodzie, zdecydowanie warto się na nią skusić. Możliwości jej skrócenia jest wiele, więc nie ma czego się obawiać, na wypadek załamania pogody czy słabszej kondycji. Natomiast na pewno trzeba liczyć się z prognozami, ponieważ szczególnie burze bywają bardzo intensywne w tych rejonach, a przez to niebezpieczne.

 

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 44 km
Przewyższenie: 1580 m
Trudność: 3/5
Dzień #3: Forcella Antracisa (1691 m n.p.m.) – 24 km / 1120 m up

Wieczorem jak i w nocy nad naszym biwakiem przeszła solidna burza z ulewnym deszczem. Prognozy jednak dawały nadzieję, że przynajmniej kilka godzin rano powinno być pogodnie. Postanowiliśmy więc wstać wcześniej, a błękitne niebo nad głowami utwierdziło nas w podjętej decyzji. Szybko jednak się okazuje, że na planowaną trasę potrzebujemy nieco więcej czasu by ją przejechać, więc postanawiamy zmienić plany, licząc że w ciągu kolejnych dni, uda się jednak zrealizować pierwotny cel. Przenosimy się kilkadziesiąt kilometrów na południe, podjeżdżając do bardzo urokliwej miejscowości – Pieve di Cadore. Na szybko udaje się zaplanować bardzo fajną, krótką pętlę – w sam raz na te kilka godzin pogody.

Przebieramy się, pakujemy plecaki i ruszamy. Pierwsze kilka kilometrów wiedzie stromo lub bardzo stromo asfaltową drogą. Mijamy wyjątkowo ciekawą wioskę/dzielnicę – Pozzale di Cadore, której domy zdobią historyczne zdjęcia miasteczka jak i okolicy, jej mieszkańców, domów, wydarzeń społecznych, itp. Bardzo ciekawy pomysł, by w tak prosty sposób przekazać historię przyszłym pokoleniom.

Asfalt się kończy, ale nachylenie nie. Wciąż stromo w górę pniemy się średniej jakości leśną drogą. W międzyczasie wzrasta zachmurzenie, i w zasadzie już wiemy, że całej trasy nie zdążymy przejechać bez deszczu. Pozostaje tylko pytanie, kiedy i jak bardzo nas zleje.

Finalnie udaje się dotrzeć na przełęcz Forcella Antracisa (1691 m n.p.m.), skąd chcieliśmy jeszcze podjechać do schroniska Rifugio Antelao, a potem zdobyć wierzchołki Col de la Cross (1967 m n.p.m.) i San Dionisio (1946 m n.p.m.). Niestety na przełęczy zaczęło kropić, później padać, a finalnie i grzmieć, więc musieliśmy skrócić nieco trasę i trawersem dostaliśmy się poniżej wyżej wspomnianych szczytów do łącznika szlaków. Notabene ów trawers to wspaniały singiel, prowadzony dość stromym zboczem, z kilkoma dość „psychicznymi” miejscami, lecz niemal całość da się w siodle przejechać. Bez wątpienia polecam ten szlak!

Potem czekał nas bardzo przyjemny zjazd leśną ścieżką – nieco szerszym singlem, o wybornej nawierzchni! Szkoda tylko, że nie było nam dane należycie docenić tego zjazdu, ponieważ staraliśmy się maksymalnie szybko zjechać, gdyż prognozy zapowiadały dłuższy opad – który finalnie trwał około 3 godzin. Może gdybyśmy to wiedzieli, to przeczekalibyśmy go w schronisku, kontynuując później pierwotną trasę.

Do auta dojechaliśmy totalnie przemoczeni. Pakowanie rowerów, próba przebrania się i zabicie głodu jakimś chipsem zajęła nam trochę czasu, w trakcie którego podjęliśmy decyzję, by finalnie wydostać się z tego rejonu Dolomitów, i poszukać pogody w dalszej okolicy.

A trasa ogólnie warta polecenia. Dość wymagający podjazd prowadzi ciekawym i widokowym zboczem góry. Szlaki, które usiane są singlami i naturalnymi ścieżkami. Poza tym sama dolina Cadore jest także bardzo interesującym miejscem, ponieważ otaczają ją wysokie grzbiety górskie, które bez wątpienia robią wrażenie. Dodatkowo specyficzna, stara architektura, nieco podniszczone kamienice i małomiasteczkowy charakter poszczególnych miast czy wiosek czyni okolicę bardzo interesującą.
 

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 24 km
Przewyższenie: 1120 m
Trudność: 3/5
Dzień #4: Cima Palon (2232 m n.p.m.) – 36 km / 1350 m up

Czwarty dzień naszych zmagań na rowerach górskich we Włoszech został w zasadzie zaplanowany dzięki mapom Google ;). Podążając za korzystnymi prognozami pogody, szukaliśmy tras w rejonie tzw. Piccole Dolomiti. Wyświetliło się kilka zdjęć, które zachęciły nas do wytyczenia kilku tras. I tak trafiliśmy w pasmo Pasubio. Możliwości wycieczek jest tam całkiem sporo, począwszy od łatwiejszych po trudniejsze – wszystko zależy tylko od nas.

Nam bardzo przypadła do gustu jedna z głównych grani w tym masywie, i właściwie najbardziej słuszna ścieżka rowerowa, która idealne zdobywa najciekawsze miejsca po drodze.

Wycieczkę rozpoczęliśmy na przełęczy Pian delle Fugazze (1163 m n.p.m.), gdzie szybkim asfaltowym zjazdem, a potem krótkim podjazdem – zdobywamy Passo Xomo (1058 m n.p.m.) i stromiej – Bocchetta Campiglia (1216 m n.p.m.). Dalej już prowadzi wygodna szutrowa droga, zwana Strada degli Scarubbi. Wybudowana przez włoskich żołnierzy na początku I Wojny Światowej, miała za cel ułatwić wojsku obronę pobliskich obszarów gór.

Na przełęcz Porte del Pasubio (1928 m n.p.m.) dotarliśmy całkiem sprawnie, co jednak nie przełożyło się na jazdę przy słonecznej pogodzie w dalszej części dnia. Zrobiliśmy krótki odpoczynek w schronisku Rifugio Achille Papa i postanowiliśmy zdobyć jeszcze szczyt Cima Palon (2232 m n.p.m.). Większość trasy dało się wjechać – jedynie pod samym wierzchołkiem trzeba było zsiąść z rowerów i ostatnie 200 metrów pokonać pieszo.

Ponownie w nagrodę za naszą determinację rozstąpiły się chmury i odsłoniły się wspaniałe widoki. Spektakl ten nie trwał jednak długo, ponieważ już było słychać pomruki burzy. Szybko zeszliśmy do rowerów i czym prędzej zjechaliśmy do schroniska. W międzyczasie chmury zasłoniły niemal całe otoczenie i we mgle dojechaliśmy na miejsce. Tyle co tylko weszliśmy na piętro, usiedliśmy… i zaczęło się. Solidny grad padał przez ponad pół godziny. Później jeszcze trochę polało, lecz po godzinie zaczęło się wypogadzać. Skorzystaliśmy więc z gościnności schroniska i zjedliśmy pyszne specjały, jakie serwuje. Jak urlop, to urlop ;).

Gdy już całkiem się rozpogodziło, postanowiliśmy ruszyć dalej. Przed nami był już tylko zjazd, więc jechało się bardzo przyjemnie. W górnej części drogi mijaliśmy kilka wydrążonych w skałach tuneli, a wysoko zawieszona droga, poprowadzona niemal nad przepaścią, robiła niemałe wrażenie. Jest to w ogóle fragment tzw. Strada degli Eroi czyli Drogi Bohaterów (nazwa wzięła się stąd, że na jednej ze skalnych ścian znajdują się tablice upamiętniające 12 złotych medali za męstwo bojowe podczas Wielkiej Wojny).

Jak dojechaliśmy na przełęcz, cieszyliśmy się, że tym razem udało nam się przejechać zaplanowaną trasę, nawet dokładając dodatkowy szczyt. I w końcu burzę przeczekaliśmy w bezpiecznym miejscu, delektując się klimatem wysokogórskiego schroniska. Dodatkowo trasa obfitowała w niezliczone ilości kwiatów – w tym, ku naszemu zaskoczeniu, szarotek! Kawka, ciasteczko i wygrzewanie się w ciepłym słoneczku – sielanka! A jeszcze godzinę wcześniej i wyżej ledwie zdążyliśmy schronić się przed solidną burzą.

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 36 km
Przewyższenie: 1350 m
Trudność: 3/5
Dzień #5: Monte Testo (1999 m n.p.m.) (36 km / 1570 m up)

Wiedząc, że następnego dnia ma przyjść załamanie pogody, zebraliśmy jeszcze siły, by piątego dnia z rzędu zrobić jedną z nieplanowanych pierwotnie tras rowerowych. Po komfortowym noclegu, z pięknym zachodem słońca, wstaliśmy nieco wcześniej, by w trakcie dnia mieć większy komfort czasowy. Zaplanowana trasa może wg cyferek nie wydawała się trudna, jednak poza tym, że prowadziła wg heatmapy po uczęszczanych ścieżkach, niewiele więcej o niej wiedzieliśmy ponad to, co udało wyczytać się z map. Zaufaliśmy popularności trasy, zaufaliśmy oznaczeniom na mapie i naszej intuicji.

Wycieczkę rozpoczęliśmy ze wsi Pozza, skąd dość długo, bo aż do wysokości 1510 m n.p.m., gdzie położona jest Malga Valli (malga – rodzaj włoskiego gospodarstwa pasterskiego, gdzie często można kupić lokalne przetwory – sery, mięsa, itp.), wjeżdżaliśmy po drodze asfaltowej. Może nie zawsze o dobrej nawierzchni, lecz mimo to spodziewaliśmy się więcej szutru. No cóż, przynajmniej nieco ponad 800 metrów podjazdu udało się pokonać w miarę bezboleśnie.

Dopiero po wyjechaniu ponad granicę gęstego lasu, dotarliśmy do szerokich łąk, gdzie wypasane są krowy, owce, kozy i konie. Również zaczęło się robić bardziej widokowo, a i pojawił się szuter czy też bardziej pozostałości po nim. Droga, którą przyszło nam dalej jechać, była w wielu miejscach bardzo rozmyta, pełna luźnych kamieni. Na szczęście tylko w kilku miejscach wymagała więcej siły, szczególnie na stromszych odcinkach, by ją przejechać.

Po 3 godzinach dotarliśmy do schroniska Rifugio Vincenzo Lancia. Dojechać do niego można także nieco prościej, i szybciej, od zachodniej strony. Nam jednak zależało na ciekawszej, i dłuższej trasie. A ta faktycznie taka była, ponieważ wiodła poprzez bardzo urokliwe polany, ciekawe lasy świerkowo-modrzewiowe i formacje skalne. Oczywiście co rusz zmieniało się otoczenie i widoki na okoliczne góry.

Przy schronisku zrobiliśmy krótki odpoczynek, po którym pojechaliśmy, częściowo podchodząc, zdobyć najwyższy szczyt tego dnia – Monte Testo (1999 m n.p.m.). Na początku większość szlaku – singla – była względnie przejezdna, a jedynymi przeszkodami były sporej wielkości kamienie, która nijak nie pozwalały na płynną jazdę. Jedno krótkie, strome podejście i dalej na szczyt już szło. Dopiero pod wierzchołkiem zostawiliśmy rowery, i końcowe kilkadziesiąt metrów pokonaliśmy pieszo. Czy warto było? No pewnie! Widoki na ogromne urwiska skalne, liczne turnie i głębokie doliny zrobiły na nas niesamowite wrażenie.

Po zdobyciu szczytu wiedzieliśmy, że czekał nas już w większości tylko zjazd. Górna część podjazdowa dawała nadzieję, że i szlak zjazdowy będzie ciekawy. A jak się okazało… był wyborny! Mega długi singiel, bez większych przeszkód czy trudności (no, może kilka – ale dla osób umiejących w mtb – do zjazdu, więc spoko 😉 ). I tak to się ciągnęło, i ciągnęło, aż do przełęczy Bocchetta di Foxi. Stąd był krótki podjazd, i dalej singlem, acz trudniejszym i już z pewną ekspozycją, krótki przejazd na kolejną przełęcz – Selletta Battisti (1740 m n.p.m.).

I gdy myśleliśmy, że atrakcji i singli mamy już dość, to przed nami były kolejne kilometry (!) singla. Szczególnie na początku poprowadzone wysoce „interesująco”, ponieważ trawersowały bardzo strome zbocze. Utrata równowagi wiązała się w najlepszym wypadku z lądowaniem w kosówce kilka lub kilkadziesiąt metrów niżej ;). Zatem… trzeba było uważać ;).

Gdy opuściliśmy już zbocze, wjechaliśmy na chwilę na drogę dojazdową do kilku domów, ale później znów wyborny, długi singlowy zjazd (już nieco trudniejszy niż wcześniej, lecz wciąż w całości do przejazdu).

Kolejny około dwu kilometrowy odcinek to ponownie słabej jakości, wypłukana leśna droga dojazdowa, po której w magiczny sposób trafiamy na niekończący się kolejny… singiel! Doprawdy nie wiem po co i dla kogo on został zbudowany (w sensie ścieżka którą jedziemy), lecz powiadam Wam – ilość i jakość tego fragmentu przerosła nasze najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia. Co kilkaset metrów zmieniało się tylko otoczenie – a to w lesie bukowym, a później na stromy trawers. Później znów miękkie, iglaste podłoże, które ponownie wyprowadzi między skałami na eksponowany trawers. A na końcu kilkanaście agrafek i praktycznie cały zjazd do auta był „w terenie”!

I tak, pomimo „takiego sobie” początkowego podjazdu, druga część trasy okazała się wybitnie wyjątkowa. Gdybym miał wybrać jedną trasę, którą chciałbym przejechać, to z dużym prawdopodobieństwem – byłaby to właśnie ta. Must ride!

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 36 km
Przewyższenie: 1570 m
Trudność: 4/5
Dzień #6: Rovereto i Storo

Po pięciu dniach na rowerze, przyszedł najwyższy czas na zasłużony odpoczynek. Pogoda oczywiście także pomogła nam w „zaplanowaniu” tego dnia, więc przeznaczyliśmy go na zwiedzanie kilku miast w okolicy, przez które zazwyczaj tylko się przejeżdża czy to w trakcie jednej z wycieczek (szosowych) czy autem. Tym samym pospacerowaliśmy nieco po zielonym Rovereto, gdzie stara zabudowa ładnie komponuję się z nową, tworząc przyjemny, miejski klimat.

Następnie przez Nago i Arco, przejechaliśmy do Storo – miasta, którego stare, małe kamienice, mikro ryneczki i podcienia, czynią je nad wyraz interesującym do spacerowania. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka wodospadów, które w imponujący sposób wylewają się jakby ze środka góry, i długim pióropuszem wody, opadają na dno doliny, tuż przy skalnej ścianie.

Dzień #7: Jezioro Garda (65 m n.p.m.) – 35 km / 720 m up

W nocy przeszły nad naszym przenośnym domem cztery burze. I nie było by w tym nic poważnego, gdyby nie fakt, że namiot zupełnie nieświadomie rozbiliśmy na trasie odpływu wody z  drogi obok. I jak zawsze sprawdzamy, by namiot postawić w odpowiednim miejscu, tak do głowy by nam nie przyszło, że zaleje nas fala wody z jezdni. Tym samym po pierwszej burzy musieliśmy przebić namiot, jednocześnie ściągając z jego tropiku kilkadziesiąt ślimaków, które na tę noc chciały skorzystać z naszego schronienia.

Rankiem, choć noc była dość pracowita, obudziliśmy się dość wyspani. Nie spieszyło nam się za bardzo, wiedząc, że mamy na dziś zaplanowaną dość spokojną wycieczkę, tylko z kilkoma elementami trudniejszej jazdy.

Korzystając podobnie z tras na heatmapie, zaplanowaliśmy krótką i niewysoką pętlę w południowo-zachodniej części jeziora Garda. Głównym celem był przejazd poprzez bardzo malowniczo położone gaje oliwne i sady winorośli oraz przejazd nad brzegiem tego akwenu.

Ola bardzo dobrze spisała się, rysując trasę. Dzięki temu faktycznie przejechaliśmy bardzo ciekawe, dziksze fragmenty okolicy, dodatkowo wzbogacając wycieczkę o przejazd klifem tuż nad jeziorem Garda. Nie powiem – był to dość emocjonujący fragment, ponieważ poważniejszy błąd skutkowałby spadkiem co najmniej kilkanaście metrów na skaliste wybrzeże.

Przy okazji, trochę improwizując, wykąpaliśmy się w ciepłej wodzie Gardy, która idealnie zrelaksowała nas podczas tej wycieczki.
 

Garść statystyk:
Długość: 35 km
Przewyższenie: 720 m
Trudność: 3/5
Dzień #8: Monte Brealone (2268 m n.p.m.) – 54 km / 2070 m up

Tego dnia postanawiamy podzielić nasz skład eksportowy. Ola chciała zrobić spokojniejszą trasę w okolicy Storo, a mnie google w połączeniu z heatmapą „zaproponowało” bardzo ciekawą trasę „nieco” wyżej położoną. Wstępny pogląd zdjęć mocno mnie zachęcił, a jako że zapowiadał się pierwszy dzień bez burzy, chciałem go dobrze wykorzystać.

Startując z doliny, z miejscowości Storo, na dzień dobry miałem do pokonania 1400 metrów w górę asfaltem. Ilość serpentyn mogła spowodować zawroty głowy, lecz podjazd (co tym razem było bardzo pomocne) wiódł głównie lasem, więc grzejące od rana słońce i wyższa temperatura, nie zabijały tak na podjeździe.

Dopiero za Malgi Vacil zaczęła się górska droga, o której mówić czy pisać można sporo, ale na pewno nie to, że była łatwa. Przy maldze zrobiłem krótki postój, by coś zjeść i uzupełnić wodę, ponieważ w dalszej części trasy obawiałem się o jej dostępność (wszak czekał mnie niemal grzbietowy przejazd).

Widokowo właściwie od razu „zabił” wyjazd ponad granicę lasu, gdzie otworzyły się szerokie panoramy. A z każdym kolejnym metrem w górę i w dal było tylko lepiej (odsyłam do zdjęć poniżej).

Kolejno zdobywane przełęcze: Passo di Val MarzaPasso delle Cornelle (2013 m n.p.m.), Passo di Brealone (2143 m n.p.m.) i ostatnie Passo di Bruffione (2143 m n.p.m.) były nie lada wyzwaniem kondycyjnym. O ile samo nachylenie podjazdów było znośne, o tyle podłoże często stawiało opór czy to w postaci nierówności, luźnych kamieni, czy też bruzd pomiędzy wybranymi wariantami podjazdu. Oczywiście większość tego odcinka wiodła genialnym singlem, o wcześniej wspomnianym podłożu. Ogólnie – niemal całość da się wjechać, a otoczenie nasycone wręcz malowniczością tylko mobilizuje do pokonywania kolejnych przeszkód.

Po dojechaniu do ostatniej przełęczy, przy Bivacco Passo Bruffione, zrobiłem kolejny odpoczynek. I co by nie powiedzieć, miejsca urzekło mnie bez reszty – doprawdy nie chciało się zjeżdżać. Ciepłe słońce, idealna niemal przejrzystość i te krajobrazy – myślę, że to było właśnie jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie do tej pory odwiedziłem na mtb.

Wiedząc, że czeka mnie już w zasadzie tylko zjazd, na spokojnie zacząłem ten odcinek trasy. I tu także wjechałem w kolejną, wysoko zawieszoną dolinę, której otoczenie ponownie robi spore wrażenie. I znów zdjęcia, i znów nie dało się jechać 🙂.

Gdy dotarłem do pierwszej malgi w dolinie, po pokonaniu kilkuset metrów zjazdu, wjechałem na asfalt, ale marnej jakości, więc tym bardziej szkoda byłoby pchać się tam rowerem szosowym (a i tak najciekawsze było wyżej). Kolejne kilometry zjazdu ciągnęły się długo, by po dotarciu do wsi Brione, ponownie wieść górską ścieżką, która zapewne kiedyś była jedyną trasą dojazdową do tej osady. Potem pozostał mi tylko krótki odcinek trasy rowerowej, i pełny estetyczno-rowerowych wrażeń, kończę trasę przy jednym z wodospadów na obrzeżach Storo.

Bez wątpienia krajobrazowo była to wycieczka ze ścisłej czołówki. Napotkane trudności myślę że są do pokonania są już przez średnio ogarniętych rowerzystów mtb. A ci lepsi będą mieli tylko więcej przyjemności z samej jazdy ;).  

Garść statystyk: >
Długość: 54 km
Przewyższenie: 2070 m
Trudność: 4/5
Dzień #9: Tremalzo (1830 m n.p.m.) – 44 km / 1750 m up)

Być we Włoszech na mtb i nie odwiedzić jedynie słusznych okolic Gardy, a konkretnie grzbietu Monte Tremalzo (1973 m n.p.m.) – nie przystoi rowerzyście. Stąd też i my postanowiliśmy przejechać jedną pętlę w tej okolicy. Byliśmy już dwa lata temu m. in. na Passo del Tremalzo (1830 m n.p.m.), tyle że na szosach. Notabene wtedy właśnie, widząc ogrom możliwości mtb, zrodził nam się pomysł, by w przyszłości przyjechać tu już tymi drugimi rowerami.

Możliwości wytycznie tras jest całkiem sporo, szczególnie że dostępne jest sporo gotowych wycieczek, które można znaleźć w Internecie czy na tradycyjnych mapach. My jednak stworzyliśmy trochę autorską wersję kilku propozycji, dzięki temu udało się nam dość poważnie „odhaczyć” co ważniejsze miejsca i trasy; jednocześnie oczywiście nie wyczerpując wciąż ogromnych możliwości tego terenu.

Wycieczkę rozpoczęliśmy nad jeziorem Lago di Ledro, w miejscowości Molina di Ledro. Od razu wbiliśmy się na jedną ze ścieżek rowerowych, którą zdobyliśmy pierwszą przełęcz – Passo Guil (1209 m n.p.m.). Wg dostępnych danych, miał to być względnie spokojny acz wymagający podjazd, a finalnie, jak się później przekonaliśmy, był to najstromszy możliwy sposób dostania się w okolice grzbietu. Połowa podjazdu nie schodziła poniżej 20%. Reszta nie była wiele lżejsza, lecz te kilka % mniej już czuło się jako relaks.

Na szczęście dalsza trasa, która malowniczo wiła się pośród urwisk skalnych, pokonując kolejne tunele, galerie, była już znacznie przyjaźniejsza podjazdowo. I co tu dużo pisać – z każdym pokonywanym zakrętem – robiło się coraz to atrakcyjniej. Śmiało możemy powiedzieć, że przejazd aż na przełęcz Tremalzo jest zdecydowanie esencją nietrudnych, a mocno urozmaiconych widokowo, tras w okolicy.

W restauracji na przełęczy zrobiliśmy sobie regeneracyjną przerwę. Radler, jakieś przekąski i odpoczynek były bardzo wskazane, ponieważ przed nami był dość wymagający zjazd – wariant Caset Pubregn Trail (779b).

Dojazd do samego szlaku był dość spokojny, a zaraz po odbiciu na właściwą ścieżkę, zrobiło się ciekawie. Na początku długi trawers, singlem prowadzący przez las, pokonujący liczne mniejsze czy większe przeszkody. Po kilku kilometrach – zdecydowanie najtrudniejszy odcinek – czyli ciąg agrafek i ciasnych zakrętów. Tu już nie było miejsca na pomyłkę – albo zjechałeś całość, albo… 😉 Trochę wilgotna nawierzchnia, ziemno-kamienna, pogarszała trakcję, nawet z zastosowanie dobrych opon. Niemniej udało się zjechać niemal całość, a porządny skok adrenaliny jeszcze na długi czas pozostał w organizmie.

Po dotarciu do górnej części doliny, przed nami pozostał szutrowy odcinek, który jeszcze po drodze wymógł na nas trzy krótkie, acz strome podjazdy. Natomiast gdy tylko dojechaliśmy już na Lago di Ledro, zamoczyliśmy dłonie na jego brzegu, wiedzieliśmy, że tę wycieczkę możemy zakończyć w jedynie słuszny sposób – kąpielą w nim :). I faktycznie, zaraz po dojechaniu do auta, szybko się przebraliśmy, podjechaliśmy nieco bliżej i wciąż pełni ekscytacji przejechaną trasą oraz widokami z niej – zasłużenie popływaliśmy w na pewno cieplejszej wodzie, niż o tej porze oferuje rodzimy Bałtyk ;).

 

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 44 km
Przewyższenie: 1750 m
Trudność: 4/5
Dzień #10: Forcella Dignas (2094 m n.p.m.) + Passo Col di Caneva – 43 km / 1700 m up

Poprzednie dwa dni w zasadzie spełniły nasze oczekiwania względem okolicy, stąd też nie chcieliśmy już dokładać czegoś na siłę, i postanowiliśmy wrócić do pierwotnych planów wyjazdów. Podjechaliśmy więc z powrotem w okolice Sappady, by móc przejechać jedną z najbardziej widokowych tras w tej części Dolomitów zwaną „Alpejskimi pastwiskami Val Visdende„.

Już samo miejsce startu – dolina Val Visdende – jest wyjątkowym miejscem, swoistym połączeniem przeszłości z teraźniejszością. Ogromne połacie hal i łąk, na których wciąż w tradycyjny sposób wypasane są zwierzęta, kilkanaście wciąż działających malg, oferujących smaczne i zdrowe produkty, a z drugiej strony nowe drogi, restauracje czy parkometry przy każdym legalnym miejscu do parkowania. Nawet wjazd do niej, czy raczej podjazd, po dość wątpliwej jakościowo drodze, jest przeżyciem samym w sobie, biorąc pod uwagę, że na odcinku niespełna trzech kilometrów, pokonuję się blisko 300 metrów wzniesienia, przy pomocy kilku serpentyn i galerii.

Startujemy z górnej części doliny, by spokojnie od zachodniej strony rozpocząć przejazd zaplanowaną trasą. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie dodali czegoś ekstra do całości. Stąd też zaraz po dostaniu się mniej więcej na początek trawersu głównego grzbietu, postanowiliśmy jeszcze podjechać na pobliską przełęcz graniczną z Austrią – Forcella Dignas (2094 m n.p.m.). I był to zdecydowanie dobry pomysł, ponieważ poza bardzo interesującymi pozostałościami po budynkach granicznych z I Wojny Światowej, dociera się do niebywale malowniczo położonego grzbietu, gdzie jak okiem sięgnąć tylko góry i góry, a i nawet najwyższy szczyt Austrii – Großglockner (3798 m n.p.m.) – można dostrzec :). Polecam przy okazji podejść nieco ponad przełęcz, ponieważ te kilkanaście metrów wyżej pozwala podziwiać okolice z jeszcze ciekawszej perspektywy.

Po zdobyciu najwyższego punktu na trasie, pozostaje zjazd do wcześniej wspomnianego trawersu i dalszy przejazd widokowym szutrem o różnej, lecz z reguły dobrej nawierzchni. Jedzie się to w górę, to w dół, więc generalnie nudy nie ma. A dodając do tego otoczenie… jest pięknie. I na pewno nie jest nudno pod względem rowerowym – zdecydowanie jest gdzie się zmęczyć, jak i fajnie zjechać.

Natomiast pod względem technicznym najciekawszy, bez dwóch zdań, jest odcinek od Malgi Chiastellin. Szutrowa droga zmienia się w leśny, widokowy singiel, który co jakiś czas chowa się pośród drzew. Później kilkukrotnie przekracza potoki, a wokół widać liczne wodospady, których woda często dociera pod koła naszych rowerów. Po drodze oczywiście można trafić na pasące się… osły, które nic nie robią sobie z obecności rowerzystów. Za to zawsze można je pogłaskać ;). Doprawdy – jazda jest przednia!

Gdy dotarliśmy do kolejnej malgi – Malga Antola, ponownie jedziemy dalej szutrem, już w dół, lecz jest to dobra okazja do odpoczynku, ponieważ o ile jadąc dalej tą drogą można bezpośrednio nią dostać się do doliny Val Visdende, to ja jednak pojechałem kawałek, dalej, chcąc dojechać do jednego z okolicznych schronisk – Rifugio Sorgenti del Piave, położonego tuż obok przełęczy Passo Col di Caneva (1842 m n.p.m).

Nie byłbym sobą, gdyby po prostu nie zależało mi na pokonaniu kolejnego, nielekkiego podjazdu oraz zjazdu czymś innym niż szutrem. Wjazd rzeczywiście był wymagający. Zmęczenie dnia, jak całego wyjazdu, dawało się już we znaki. Dodatkowo stroma dróżka, zniszczona przez wodę i drobne prace leśne, nie pomagała, lecz udało się. Przy schronisku nie wiedzieć dlaczego, wszyscy wokół na mnie zwrócili uwagę – nie wiem, może nie spodziewali się rowerzysty z tej strony podjazdu? A może po prostu wyglądałem już naprawdę na zmęczonego. Tak czy siak – zaliczyłem krótki odpoczynek, radlera, jakieś smakołyki i trzeba było ruszać dalej. Pobliskie szczyty już chmurzyły się, więc nie chciałem szczególnie na zjeździe być zlanym od deszczu.

W ogóle to miejsce do którego dotarłem – Rifugio Sorgenti del Piave – jest położone tuż obok źródeł rzeki Piave – jednej z głównych rzek Dolomitów i Alp Karnickich. Notabene rok temu także dotarłem do tego miejsca, tyle ze z drugiej strony, podjeżdżając wymagającą drogą na szosie. Oj, wtedy też to była piękna trasa (dzień #5)!

Opuszczając schronisko, kieruję się początkowo na wschód, by na wypasowych halach odbić na południe, w kierunku przełęczy Passo del Roccolo (1789 m n.p.m.). Stąd już tylko krótki podjazd i w dół. Góra szlaku dość wymyta, nierówna, lecz do zjazdu. Liczyłem w ogóle na jakiś fajny singiel lub co najmniej dziką ścieżkę w lesie, a tu okazało się, że podobnie jak u nas – drwale za pomocą swoich maszyn skutecznie zniszczyli zapewne fajną dróżkę, w wysypaną jakimiś kamieniami drogę. Jechało się po niej dość nieprzyjemnie, ponieważ nawet szerokie opony miały  tendencje do uskoków w bok czy nietrzymania trakcji. Ogólnie – trochę walki przy tym było, w zasadzie bez jakiejkolwiek przyjemności. Zawiodłem się mocno tym fragmentem, bo między innymi po to podjeżdżałem wcześniej do schroniska. No cóż – nie zawsze udaje się zdążyć na czas, by pokonać jakiś jeszcze nie zniszczony szlak.

Dojechawszy na dno doliny, pozostało trochę podokręcać korbą, by zjechać do miejsca rozpoczęcia wycieczki, gdyż w wielu miejscach szutrowa droga tylko ledwo co opadała. Chmury  w okolicy powoli zaczęły otulać wyższe partie gór, lecz tego popołudnia obyło się bez burzy. Był więc czas na smaczny obiad i kawę na łonie natury, i napawanie się otoczeniem doliny Val Visdende.

Trasa bez wątpienie jest absolutnym topem, jeśli chodzi o widokowość. Jednocześnie nie jest jakoś specjalnie trudna technicznie (może poza kilkoma stromszymi fragmentami), natomiast zasadnicza część jest – od pierwszej do ostatniej malgi – całkiem przyjazna. Można ją też porównać do Panoramica delle Vette (odwiedziliśmy ją kilka lat temu -dzień #10 – na szosach – polecamy!), położonej w masywie Monte Crostis, nieopodal Zoncolanu. Przy czym tą drugą można pokonać na szosie, a tej wiodącej przez malgi – zdecydowanie nie.

Garść statystyk:
Długość: 43 km
Przewyższenie: 1700 m
Trudność: 4/5
Dzień #11: Monte Lussari + Sella Prasnig – 30 km / 1660 up

Na ostatni dzień naszych rowerowych zmagań we Włoszech, chcieliśmy podjechać już w miarę blisko granicy z Austrią, by kolejnego dnia obyć się bez kilkunastogodzinnej podróży powrotnej. Stąd też zawitaliśmy do Tarvisio, gdzie już nie jeden raz kończyliśmy bądź rozpoczynaliśmy wyjazdy rowerowe.

Długo myśleliśmy o trasie, jaką będziemy chcieli przejechać. W końcu wygrała opcja „na zmęczenie”, czyli pokonanie dwóch nielekkich podjazdów. Szczególnie pierwszy – na Monte Lussari  (1788 m n.p.m.) – może być znany kibicom kolarstwa szosowego, ponieważ tegoroczna edycja Giro d’Italia – a dokładnie 20 etap czasowy, prowadził właśnie na ten szczyt.

Wycieczkę rozpoczęliśmy z doliny Valbruna (która w ogóle jest już atrakcją samą w sobie), w zasadzie od razu „na bogato” ponieważ od właściwego podjazdu. A ten – umówmy się – do łatwych nie należy. Nie bez wątpienia w 95% atakowany jest przez rowery (głównie elektryczne) mtb. Niemal stałe nachylenie, pomiędzy 15 a 18% długo trzyma. Krótki trawers na końcówce nieco daje wytchnienia, ale za to końcówka znów każe mocniej siąść na korby.

Czy warto? Zdania są podzielone. Dla samego wjazdu szosą – na pewno wysiłek ogromny, i prestiż zdobycia szczytu. Widokowo – tylko samo otoczenie wierzchołka oferuje – to trzeba przyznać – zacne widoki. Podjazd natomiast w większości w lesie. Zjazd oczywiście drogą podjazdu, czyli betonową, perforowaną nawierzchnią.

Dla mtb jest już trochę lepiej (bo lżej 😉 ), a po wjechaniu na górę jest kilka nawet ciekawych możliwości zjazdu. Mnie, jak się wydaje, udało się wybrać tę najbardziej interesującą z poziomu mtb, czyli zjazd szlakiem na wschód, do Riofreddo. Ogólnie ponad połowa zjazdu to bardzo soczyste mtb – bez wątpienia single, agrafki i techniczne, stromsze uskoki i trawersy przypadną niejednemu do gustu. Natomiast ostatnie dwa kilometry to już zjazd po starej drodze zwózkowej (miejscami mocno rozmytej), w sporej części dość stromej i wymagającej jednak sporej uwagi. Na pewno górny odcinek wynagradza te niedogodności, więc mimo to – polecam.

Po dotarciu w dolinę, robię krótki odpoczynek i zaczynam bardzo przyjemny, delikatny podjazd w górę doliny. Dopiero po 4 kilometrach, po minięciu polanki z chatką, obok której jest źródełko, zaczyna się właściwy podjazd. Krótkimi serpentynami ambitnie zdobywa się kolejne metry. Wysiłek włożony we wjazd tym fragmentem jest całkiem spory, a nagroda to niepozorna przełęcz Sella Prasnig (1491 m n.p.m.). Widokowo – słabo, bez jakichkolwiek szaleństw, nawet jak na otoczenie przystało. Jedynie z drogi dojazdowej czy zjazdowej, jest na czym zawiesić oko. Myślę, że to po prostu dobra okazja do zrobienia górskiej pętli, bez konieczności przejazdu przez Tarvisio.

A jak już mowa o zjeździe, to ciągnie się on i ciągnie. Niby leśna szutrówka, ale uważać mimo to trzeba, ponieważ ulewne deszcze sporo złego na niej zrobiły, i wiele odcinków jest dość luźnych, więc koła lubią uciekać na boki. I tak w zasadzie do samego dna doliny. Po drodze mija się kilka miłych dla oka miejsc, by po kilku kilometrach zakończyć trasę na parkingu.

Całość jako pętla jest fajną opcją na krótką, acz naprawdę wymagającą pętlę (oba podjazdy wymagają dobrej kondycji). Zjazdowo – jest nieźle, szczególnie pierwszy zjazd jest wyborny, a drugi – przyjemny ;). Myślę, że jest to dobra opcja na wolne popołudnie lub wycieczkę „na do widzenia”, tak jak to miało miejsce w naszym przypadku.

Garść statystyk: Profil trasy
Długość: 30 km
Przewyższenie: 1660 m
Trudność: 4/5

Podsumowanie:

Nie wyobrażamy sobie (póki co) spędzenia dłuższego urlopu bez rowerów. Włoskie góry skradły nasze serca, a poznawszy je przez minione lata z perspektywy skiturów czy szosy, zapragnęliśmy poznać je jeszcze lepiej. I właśnie mtb jest kolejną okazją ku temu.

Przejechane trasy nie wyczerpały możliwości wybranych rejonów, co nie znaczy że nie były atrakcyjne. Celowo chcieliśmy szerzej poznać okolice, nie skupiając się tylko na jednym paśmie górskim czy mieście „startowym”. Stosunkowo nieduże odległości, jakie musieliśmy pokonać samochodem, w zupełności miały sens, biorąc pod uwagę, jak różnorodne i interesujące tereny odwiedziliśmy, tylko nabierając pewności, że nie były to ostatnie nasze ślady w tych miejscach.

Bez wątpienia bycie elastycznym w planowaniu tras i nocowaniu (namiot) pomagają nam w bieżącym reagowaniu głównie na pogodę, ale i wyborze tras. Dzięki temu śmiało możemy powiedzieć, że wszystkie przejechane trasy polecamy. Każda po trochu, jedna mniej, druga więcej, zostawiła w naszej pamięci dobre wspomnienia. A ogrom wrażeń, jakie nam zaoferowały, staraliśmy się przelać w powyższe słowa. Wiemy, że emocji tak łatwo nie da się spisać, tym bardziej zachęcamy do samodzielnego skorzystania z naszych propozycji wycieczek, a jeśli mielibyście jakieś pytania – piszcie!

PS.
Wygląda na to, że era rowerów analogowych w górach wyższych kończy się – ilość elektryków wręcz onieśmiela. Tym bardziej cieszymy się, że rozsądnie planując trasy – ich długość, profil, itp., mogliśmy bez elektrycznego wspomagania przejechać wszystkie wycieczki.


Inne rowerowe wyjazdy do:
– Włoch:
      » Szosowy tydzień we Włoszech
      » Szosowe wakacje w Dolomitach
      » Słowenia – Włochy: 3:2
      » Dolomity na 5+
      » Szosowe „la dolce vita”
      » Alpy Karnickie na szosie (z bonusami)
– Słowenii:
      » Słoweńska majówka #1
      » Słoweńska majówka #2
      » Słowenia – Włochy: 3:2


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

3 thoughts on “MTB we włoskich Alpach

  1. Jak jest z legalnością jazdy na rowerze po wyznaczonych szlakach pieszych we Włoszech? Z tego co kojarzę, w Austrii jest to chyba domyślnie zabronione?

    1. Włochy dość liberalnie podchodzą do wielu spraw, podobnie i rowerów. Jeśli ewidentnie nie ma zakazu (a takie się zdarzają, sygnowane np. znakiem zakazu wjazdu dla rowerów), to można jechać. Pozostaje kwestia, czy rower na danym szlaku jest dobrym rozwiązaniem, ponieważ wiele z nich jest bardzo trudna, gdzie przenoszenie roweru może zniszczyć przyjemność z reszty trasy.
      Dobrą opcją jest korzystanie z heatmap, i planowanie tras, po których lokalsi jeżdżą. Możemy mieć większą pewność, że przynajmniej częściowo warto się tam pchać z rowerem.

      Polecam: https://www.youtube.com/watch?v=3IaY7a1D1sw

      Pozdrawiam 🙂
      Szymon

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *