Piątek, wieczór.
– Szymon, możesz tu do mnie podejść? Siedzę nad mapami od pół godziny i nie mam pomysłu na sobotę… Chciałabym jakieś wyższe góry zobaczyć ale dojazd fatalny.
– Możemy Tatry objechać na rowerze w niedzielę…
– :))
Pewnie myślał, że będę protestować, ale ta trasa od dawna już chodziła mi po głowie, a i dystans niestraszny, bo trasy powyżej 200 km robiłam już kilka razy – i to samotnie. Większą ciekawostką było, czy Huragan poniesie Szymka przez tyle godzin bez problemu ;).

Pobudka o 4 rano, po czterech godzinach snu – na szczęście słonko już wstawało, więc było nieco łatwiej. Przez puste słowackie wsie docieramy do Vitanowej, gdzie zaplanowaliśmy start trasy. Na rowery wsiadamy o 6:30 – doskonała godzina, by podziwiać dzikie zwierzęta – nam trafiły się piękne łanie w Oravicach. Za basenami dostaliśmy kolejny „prezent” – świeżutki asfalt, niestety nie doprowadzony jeszcze do samej przełęczy.

Przełęcz Borek (940 m n.p.m.) zdobywamy slalomem omijając dziury w asfalcie – oj, Soil lepiej by się tu spisał ;). Jednak piękna Dolina Błotna i dalszy przejazd do Zuberca wynagradza nam kiepski asfalt – mkniemy pustą o tej godzinie szosą, podziwiając widoki i ukwiecone łąki.

„Schody”, czyli raczej najbardziej stromy odcinek dzisiejszego wyjazdu zaczynają się za kamieniołomem – podjazdu pod Huciańską Przełęcz Szymon obawiał się najbardziej, jednak „wszedł” bez problemu. Liczyliśmy na kawę w przydrożnym barze, ale nie przewidzieli chętnych o tej godzinie i musieliśmy obejść się smakiem. Posileni poziomkami ruszyliśmy zatem dalej w stronę Liptovskiego Mikulasza. Moje nogi trochę się buntowały po sobotnim górskim wybieganiu, ale z każdym kilometrem podjazdu mięśnie się rozgrzewały i w końcu ból ustąpił. Zjazd do Mikulasza rozpoczyna się na wysokości ok. 1077 m n.p.m. i ciągnie się… długo. Wystarczająco długo, by solidnie zgłodnieć, i nawet fantastyczne widoki Zachodnich i Niżnych Tatr nie pozwoliły zapomnieć o pustym żołądku. Na szczęście po drodze była Tatralandia, gdzie wybiło nam równe 50 km wyjazdu – kawa i chałwa skutecznie postawiły nas na nogi.

Bez zbędnej napinki jedziemy zatem przez Liptovski Hradok do Prybiliny; po odbiciu z głównej drogi na Poprad można wreszcie w spokoju podziwiać widoki (w końcu po to tu przyjechaliśmy 🙂 ). Po lewej stronie mieliśmy Otargańce, Starorobociański Wierch i Bystrą, a na horyzoncie wyłonił się majestatyczny symbol Słowacji – Krywań.

Droga do Szczyrbskiego Plesa (1346 m n.p.m.) to może nie stromy, ale wymagający przez swoją długość i przewyższenie podjazd. Na szczęście asfalt jest dobrej jakości, a zdarzają się też odcinki, gdzie można odpocząć. W końcu dojeżdżamy – przy Szczyrbskim Jeziorze robimy kolejny dłuższy postój, minęliśmy właśnie półmetek naszej wycieczki. W tutejszych potravinach kupujemy świetny prowiant – dmuchany ryż w mlecznym karmelu Tatramelky, do dostania tylko w Tatrach :). Smaczne, tanie, zapychające – same zalety ;). Jeszcze tylko nieodzowna focia na tle jeziora i uciekamy z tego zatłoczonego miejsca. Czeka nas nagroda za podjazd w palącym słońcu – prawie 30 km zjazdu (z kilkoma małymi „hopkami”) do Tatrzańskiej Kotliny. Uśmiechy na tym odcinku nie schodzą nam z twarzy!

W drodze do Zdziaru zatrzymujemy się jedynie na chwilę przy źródełku, by uzupełnić wodę i nieco się ochłodzić. Za miejscowością czeka nas niezbyt długi (ok. 3 km) podjazd z pięknymi widokami na Spisz i Tatry Bielskie. Na końcu podjazdu, czyli na Zdziarskiej Przełęczy nie bawimy długo – zaczynamy zjazd po doskonałym asfalcie w kierunku Podspadów. Kawałek dalej, czyli w Tatrzańskiej Jaworzynie wypada kolejny postój – już ponad 150 km za nami! Na stój wjeżdżają niezawodne Tatramelky. Kilkanaście minut później, przejechawszy przez Łysą Polanę jesteśmy już w Polsce. Do Zakopanego dojeżdżamy drogą Oswalda Balzera (odcinek podjazdu przez Brzeziny oboje oceniliśmy jako drętwy – niekończąca się prosta droga), zatrzymując się na chwilę przy Wiktorówkach. W Zakopanem, niespodzianka – tłumy. Kolejka do lodów Żarneckich tak długa, że nawet Szymon uznaje, że tym razem sobie odpuści. Omijamy centrum i jedziemy dalej w stronę Chochołowa.

Ostatni postój robimy na Orlenie, gdzie Szymon zamawia kawę a ja jakiś napój aloesowy. Okazuje się, że buteleczka za 5 zł ma doskonałe działanie – na zjeździe do Chochołowa dostaję wiatru w żagle i nieco podkręcam tempo. Asfalt niby bez dziur, ale koszmarnie nierówny. Stwierdziłam jednak, że cisnę – a jak coś odpadnie znaczy, że nie było potrzebne ;). Do granicy ze Słowacją docieramy na szczęście bez strat w sprzęcie, choć nie dam sobie ręki uciąć, czy jakaś śrubka nie została na poboczu… Do auta mamy niespełna 8 km, w tym ostatni wymagający podjazd o nachyleniu 12%. Wjeżdżamy go już prawie „z rozpędu”, bo pizza w Hotelu Orava, pod którym zostawiliśmy auto, pachnie z daleka ;).

Szymon:
W piątkowy wieczór po raz kolejny przekonałem się, że nie mogę za bardzo oznajmiać swoich pomysłów. Po zrealizowaniu wycieczki w Worku Raczańskim w miniony czwartek, po raz kolejny luźno rzucony pomysł został wcielony w życie… cóż, widać pomysły trzeba szybko realizować :).
Nie ukrywam, że obawiałem się trasy, ponieważ byłby to mój pierwszy tak długi dystans na rowerze + czwarta przejażdżka na rowerze szosowym. Jak widać, mimo połączenia obu tych obaw, efekt był doskonały. Jednak nie bez znaczenia był tu fakt odpowiedniego przygotowania trasy przez Olą oraz trzymania rygoru tempa, by nadto testosteron nie uderzył na początku trasy, a pod jej koniec brakło by mi (nam?) sił. Dzięki Oli udało nam się pokonać w całości trasę – wspaniale mieć taką żonę :).

Garść statystyk:
Długość: 205 km
Przewyższenie: 3170 m
Trudność: 4/5

Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *