Skiturowy urlop w Alpach planowaliśmy z Olą  co najmniej od stycznia. Zawsze był jakiś powód, by przełożyć wyjazd, przy czym głównie moje zlecenia instruktorskie na obozach narciarskich najwięcej temu przeszkadzały. Ale jak to mówią – być albo mieć. A w przypadku branży w której pracuję, gdzie nie zawsze można liczyć na stały dochód – warto jednak zadbać o te kilka zł więcej, które później można przeznaczyć na przykład właśnie na wyjazdy skiturowe. Poza tym – wzorem tatrzańskich warunków, które właśnie na przełomie marca i kwietnia bywają najlepsze (firny 🙂 ), nie spieszyliśmy się z decyzją wyjazdową, licząc, że i w Alpach takie (lub podobne) zastaniemy. Gdy już w końcu udało się wygospodarować czas na naszą przygodę, okazało się, że warunki w Alpach w interesujących nas rejonach są gorsze (lub w ogóle ich nie ma), niż w Tatrach. Jako że decyzja wyjazdowa była podjęta – zmieniliśmy nieco nasze cele oraz ogólny obszar działań, by maksymalnie wykorzystać to, co zastaniemy na miejscu.

Z czym więc mieliśmy do czynienia?

  • Jakikolwiek śnieg zaczynał się od 1500-1600 m n.p.m.
  • Ilość śniegu była daleka od przyzwoitego i wystarczającego na swobodę w wyborze celów i tras podejścia/zjazdu.
  • Przez cały czas trwania wyjazdu obowiązywał 3 (trzeci) stopień zagrożenia lawinowego, czyli znaczny. Wiązało się to dodatkowo z ograniczeniami w wyborze miejsc, co i tak  nie dawało żadnej gwarancji powodzenia. Stąd też na bieżąco musieliśmy oceniać poszczególne obszary, w których chcieliśmy działać.
  • Wysokie temperatury, które potęgowały w/w punkt. Przez to, że utrzymywały się już od dłuższego czasu (z małymi przerwami), warunki śniegowo-lawinowe mocno utrudniły nam działalność, a w zasadzie podczas każdej wycieczki mieliśmy styczność z jedną z form lawin (czy ich pozostałością).
  • W dniu wyjazdu prognozy pogody generalnie dawały nam jedynie dwa, może dwa i pół dnia pogody możliwej do działalności skiturowej. Nasze determinacja i bardzo elastyczne podejście do wyborów miejsc działania w połączeniu z nad wyraz korzystną (jak się w rzeczywistości okazało) dobrą pogodą tj. możliwą do realizowania wybranych wycieczek skiturowych, pozwoliła na całkiem przyzwoite spędzenie czasu na nartach
  • W związku z powyższym, z góry założyliśmy, że nie nastawiamy się na mega wyjazd ze śniegiem po pachy czy firanami puchu spod nart, lecz celem samym w sobie były klasyczne skitury.

A czy warto było, przeczytajcie i zobaczcie sami :).

Dzień #1: Torspitze

Pierwszą wycieczkę, niejako na rozpoznanie faktycznie zastanych warunków, zaplanowaliśmy w dolinie Wattenntal w Alpach Tux. Dogodny dojazd oraz całkiem wysoko (jak myśleliśmy) położony parking – Lager Walchen – miał być faktycznie świetnym miejscem rozpoczęcia co najmniej kilku tur, gdyby nie fakt, że na wysokości 1400 m n.p.m. praktycznie nie zastaliśmy śniegu. Nie było sensu już zmieniać planów, ponieważ wiązałoby się to z utratą czasu. Zresztą wyjeżdżając z domu liczyliśmy się z noszeniem przytroczonych nart – kwestią dyskusyjną była tylko ilość tej formy poruszania się ;).

Widząc jednak śnieg wyżej w dolinie, przypiąwszy narty i buty skiturowe do plecaka, ochoczo ruszyliśmy w górę. Czekało nas ponad 500 metrów podejścia oraz 6 kilometrów tupania. Wraz z nabieraniem wysokości, szczególnie po wejściu powyżej linii drzew naszym oczom ukazało się wspaniałe otoczenie doliny. I co ważne – całkiem dobrze wyśnieżone! Po około półtorej godziny doszliśmy do schroniska Lizumer Hütte. Jest to miejsce wyjątkowo przyjazne działalności skiturowej (o czym przekonaliśmy się będąc już na miejscu) – oferuje poza dobrymi warunkami bytowmi, miłą obsługę oraz, co chyba najważniejsze, spore możliwości nietrudnych wycieczek skiturowych (no i jest kotek – przyp. Ola).

Miejsce czy raczej górna część doliny, objęta jest poligonem wojskowym. I o ile na co dzień nikomu to nie przeszkadza, to akurat trafiliśmy na ćwiczenia (pierwotnie myśląc, że strzały słyszalne z dala, to w ramach prewencji lawinowej). Dzięki informacji ze schroniska, musieliśmy zmienić pierwotny cel wycieczki i udać się na inne zbocze. Tym samym tego dnia udało nam się w całkiem dobrych warunkach i przy wyjątkowo sprzyjającej pogodzie zdobyć pierwszy szczyt wyjazdu – Torspitze (2663 m n.p.m.). 

Warunki śniegowe z jakimi w zasadzie już do końca wyjazdu musieliśmy się mierzyć, były średnie i powtarzalne na każdej z wycieczek (z fragmentami lepszymi, jak i gorszymi). Powyżej mniej więcej 2300-2400 m n.p.m. było całkiem stabilnie, można było dość swobodnie pojeździć w odpuszczonym śniegu, miejscami po większych zmiękach (temperatura + słońce). Im niżej, tym więcej można było się dosłownie utopić w śniegu o konsystencji kaszy. I o ile dało się po tym przejechać i nie zapaść się, było jeszcze znośnie, lecz przy próbie manewrów i odciążania – niemal od razu zapadało się. Stąd też już pierwszy dzień dał nam sporo do myślenia, względem zastanych warunków.

Natomiast – co będę podkreślał – bo to też ważne – sama dolina i okoliczne szczyty to doskonałe miejsce na przyjazne i widokowe tury. Z kolei w połączeniu z dobrą bazą wypadową oraz dojazdem/dojściem, zdecydowanie polecamy odwiedzenie tego rejonu Alp Tux.

 

Dzień #2: Kreuzjöchl

Mając na uwadze warunki śniegowe z pierwszego dnia, postanowiliśmy kolejną wycieczkę tak zaplanować, by przynajmniej podczas zjazdów zmniejszyć obecność stoków bezpośrednio narażonych na działalność słońca.

Turę zaplanowaliśmy rozpocząć w miejscowości Navis (Parkplatz Schranzberg). Stąd oczywiście nie obyło się bez podejścia „na huzara” – na szczęście „tylko” dwa kilometry i dość wygodną leśną przecinką. Po dotarciu do schroniska Naviser Hütte można było już spokojnie założyć narty i „z foki” ruszyć dalej.

Pomimo lekko pochmurnego poranka, temperatura dawała się nam we znaki, natomiast większym problemem był przepadający śnieg, który wielokrotnie utrudniał podejście. Nawet idąc po wcześniej założonym śladzie, nie było gwarancji nie zapadnięcia się. Dopiero pokonawszy kolejne dwieście metrów podejścia,  dotarliśmy do miejsca, gdzie śnieg był nieco bardziej zmrożony/zbity, by nas utrzymać.

Po wyjściu na grzbiet prowadzący już w kierunku naszego głównego celu dzisiejszego dnia – szczytu Kreuzjöchl (2536 m n.p.m.) – naszym oczom ukazała się wspaniała panorama, która rozciągała się w zasadzie w każdą stronę i ogarniała setki alpejskich wierzchołków. Bez problemu można było zidentyfikować na przykład lodowiec Tux czy niezdobyty przez nas wczorajszy cel – Geier (2857 m. n.p.m.)

Jednocześnie zauważyliśmy, że północne stoki niemal wzdłuż całego grzbietu biegnącym na wschód, są doskonałymi polami śnieżnymi o niemalże każdym stopniu trudności, oferując w sprzyjających warunkach ogrom przyjemności ze zjazdów. Zresztą ilość (i jakość) pozostawionych przez naszych poprzedników śladów nie pozostawiała złudzeń co do dobrej zabawy, jaką mieli w czasie swojej działalności w tym miejscu.

Przejście granią w kierunku szczytu Kreuzjöchl było już samo w sobie bardzo interesujące i dość ciekawe, gdy miało się po obu stronach dość strome zbocze. Samo przejście jak i wejście nie przedstawiało jakichś większych trudności technicznych.  

Widząc sporą ilość możliwości zjazdowych, postanowiliśmy i my wybrać dwa warianty, oczywiście północne wystawy. I faktycznie – od samej góry warunki były całkiem przyzwoite – można było przyjemnie sobie pojeździć. Niestety im niżej, im więcej słońca, tym śnieg stawał się cięższy a narty niemal grzęzły w zmiękach.

Postanowiliśmy jeszcze raz podejść na wierzchołek Kreuzjöchl i spróbować zjazdu w drugą dolinkę, którą finalnie chcieliśmy zjechać do schroniska Naviser Hütte. Drugi wariant okazał się znacznie ciekawszy, trudniejszy i co chyba najważniejsze – miał lepsze warunki śniegowe. Jak się okazało później – był to jeden z najlepszych zjazdów całego wyjazdu.

Późniejsze dotarcie do schroniska było już połączeniem wcześniej znanych problemów z zapadaniem się w śniegu, nawet podczas szybszej jazdy na wprost. Poza tym w trakcie objazdu jednego ze szczytów, po dotarciu do zachodniej, mocno nasłonecznionej wystawy zbocza, mieliśmy kilka niemiłych niespodzianek. Niezbyt duże pole śnieżne o nachyleniu ok. 25 stopni, porośnięte krzewami/trawą i zakończone rzadkim lasem okazało się bardzo niestabilne. Gdy na nie wjechałem, od razu pokrywa pękła na dużej szerokości. Oli udało się wycofać w bezpieczne miejsce, a mi ostatecznie zjechać skrajem polany/delikatnym grzbietem (po zrzuceniu małej lawiny gruntowej). Gdy byłem już na dole, pokrywa popękała na całej (ok. 100 m) długości polany, na szczęście nie zeszła lawina. Co ciekawe – kilka pęknięć miało miejsce dobre kilkanaście metrów ode mnie (na pewno wywołane przez mój wjazd na tę połać śniegu). Tu należy zaznaczyć, że w terenie wysokogórskim zawsze mamy lawinowe ABC.

Odwiedzone przez nas miejsce oferuje ogrom możliwości bardzo ciekawych i zróżnicowanych zjazdów. Przy dobrych warunkach śniegowym można dosłownie orać tam co najmniej przez kilka dni. A stosunkowa bliskość schroniska czyni okolicę z pewnością wartą uwagi, jeśli chcielibyśmy mieć jedną, a dobrą miejscówkę.

 

Dzień #3: Lampsenspitze

Kolejną turę zaplanowaliśmy zmieniając pasmo górskie – przenieśliśmy się w Alpy Sztubajskie – Stubaier Alpen. Było to podyktowane bezpośrednio tym, by możliwie wysoko dojechać samochodem, minimalizując konieczność noszenia nart. Tym samym turę rozpoczynaliśmy w wiosce Praxmar. Podobnie jak i wcześniejsze doliny/punkty startu, tak i w tym przypadku, mamy do czynienia z miejscem, gdzie śmiało można zaplanować 3-4 całodniowe wycieczki skiturowe o średnim i większym stopniu trudności. Oczywiście przy sprzyjających warunkach śniegowych. 

Parkujemy auto na wysokości 1670 m n.p.m., skąd pewnie jeszcze kilka dni wcześniej można było spokojnie ruszyć od razu na nartach, lecz my musieliśmy już podejść kilkadziesiąt metrów. To i tak było sporym sukcesem – co dzień skracamy dystans do pokonania pieszo z nartami w rękach/przy plecaku ;).

Wiedząc już, że warunki śniegowe w dolnych partiach są co najmniej dyskusyjne, chcieliśmy zarówno na podejściu, a głównie jednak na zjeździe, wspomóc się ubitymi drogami/ścieżkami.  Śnieg na nich wciąż utrzymywał się na tyle dobry, że pozwalał na bezpieczny zjazd.

Po kilku mniejszych czy większych zakosach pozostawionych przez poprzedników, dość sprawnie osiągnęliśmy wysokość ok. 2400 m n.p.m., gdzie standardowo śnieg stawał się całkiem przyjemny (jak na zastane warunki) do jazdy. Niestety – zaczęła psuć się pogoda. Wg prognoz faktycznie miało przyjść załamanie, ale bardziej po południu, niż przed. Na tej wysokości padał już mokry śnieg, niżej oczywiście deszcz. Nie był to jednak opad na tyle uprzykrzający podejście, by z rezygnować z dalszej wędrówki. Wiedząc, że w razie pogorszenia warunków, mamy w odwrocie względnie bezpieczną i wygodną drogę zjazdową, postanawiamy podejść chociaż na niewielką przełęcz pod szczytem, by tam wygodnie przepiąć się do zjazdu.

Jak się okazało, 200 metrów wyżej wiejący wiatr coraz bardziej zaczął rozdzielać chmury, które w szczytowej kopule ustąpiły słońcu! Udało się trafić na wyjątkowy spektakl. Będąc już powyżej gęstniejących chmur, udało się zdobyć najwyższy, jak się okazało później – szczyt podczas naszego wyjazdu – Lampsenspitze (2875 m n.p.m. ). Końcowe 30 metrów trzeba było co prawda pokonać bez nart, ponieważ w kopule szczytowej niemal w ogóle nie było już śniegu. Podejście jednak było bardzo proste. Na szczycie kilka zdjęć, krótka przerwa na odpoczynek i posiłek i na dół.

O ile pierwsze 100 metrów zejścia/zjazdu było komfortowe, to późniejsze wjechanie w chmurę mocno utrudniło zjazd. Z pomocą technologii – nawigacji w zegarku – udało się utrzymać zjazd drogą podejścia, aż do przebicia się poniżej, gdzie widoczność była już lepsza.

I zgodnie z przewidywaniem, odcinek pomiędzy 2400 a 2100 m n.p.m. był tylko fragmentami względnie przyjemny, a poniżej tej wysokości wjechaliśmy już na leśną drogę, którą z kilkoma przepinkami, udało się dotrzeć na parking.

 

Dzień #4: Axamer Lizum

Śledząc na bieżąco prognozy pogody w połączeniu z warunkami śniegowymi, decydujemy się kolejnego dnia operować w okolicy stacji narciarskiej Axamer Lizum. Podyktowane to było głównie tym, że w trakcie nie mieliśmy jednoznacznie pewnej pogody, więc w razie czego zawsze można było przystokowo coś podziałać. W głowach mieliśmy zaplanowaną jedną turę, której realizację uzależniliśmy od… innych skiturowców – lokalesów ;).

Już na parkingu przekonaliśmy się, że miejsce – ośrodek narciarski – jest mocno oblegane przez skiturowców. Nawet są wyznaczone dwie dedykowane trasy podejścia, wieczorne tury i ogólnie przyjaźnie patrzy się na osoby uprawiające ten sport. Myślę, że można porównać to do Kasprowego Wierchu ;).

98% ruchu skiturowego koncentruje się na obszarze tras narciarskich i stref freeridowych (które są tam całkiem godne!). Nas bardziej interesowały jednak dziksze okolice, stąd też widząc, że pomimo średnich warunków śniegowych, kilkanaście osób decyduje się na „skok w bok” czyli wejście w dolinkę obok, udaliśmy się na południe od zatłoczonych stoków.

I faktycznie, z każdym metrem podejścia warunki stawały się nieco przyjaźniejsze, a nocny niewielki opad śniegu połączony ze znacznym spadkiem temperatury (w końcu zamiast 10-12 stopni Celcjusza, na starcie były 2-3 stopnie) dawał spore szanse tej wycieczce. Zdecydowaliśmy się więc podejść na przełęcz pod wierzchołkiem Ampferstein , położoną nieco wyżej 2400 m n.p.m. Zjazd, choć utrudniony przez właśnie przechodzącą śnieżycę, bardzo nam się podobał. W końcu można było przyjemnie pokręcić na nartach, nie martwiąc się o skręcenie kolan w zmiękach.

W ogóle sam charakter doliny, zgoła odmienny od tych do tej pory odwiedzanych, zrobił na nas spore wrażenie. Zresztą swoim wyglądem od razu skojarzyła nam się z Dolomitami, gdzie półkowy układ warstw skał czy tzw. kanały i przełęcze bardzo je przypominały. Poza tym dosłownie za grzbietem działał gwarny ośrodek narciarski, a tuż obok cisza i spokój :). Dolina oczywiście oferuje kilka godnych zjazdów, o różnej wycenie (nasz można by porównać do Zawratu w kierunku Czarnego Stawu), ale i wprawne oko wypatrzy sobie coś ambitniejszego ;).

W czasie naszego krótkiego odpoczynku wychodzi ponownie słońce, które w zasadzie już do końca dnia będzie nam towarzyszyć. Postanawiamy wyjść jeszcze na jedną górkę – Widdersberg (2327 m n.p.m.) – skąd grzbietem zjechać na przełęcz Widdersbergsattel (2262 m n.p.m.) i dalej dość stromym fragmentem zjazdowym dostać się w okolice wcześniej wspomnianych tras narciarskich. Gwar i głośna muzyka to jednak nie nasze klimaty, więc korzystając z wyznaczonej na stoku trasy podejściowej, wchodzimy jeszcze na Hoadl (2340 m n.p.m.), gdzie znajduje się górna stacja gondoli wwożąca narciarzy zjazdowych z parkingu, z którego my zaczynaliśmy turę. Teoretycznie moglibyśmy zjechać gdziekolwiek „dzikim” terenem, lecz wiązało by się to po raz kolejny z męką w zmiękach, a tego mieliśmy już dość. Stąd też „komfortowo”, w popołudniowych muldach zjechaliśmy po trasach narciarskich.

 

Dzień #5: Pirchkogel

Ostatniego dnia naszego pobytu w Alpach miało przyjść załamanie pogody. Wszelkie prognozy jeszcze przed wyjazdem wspominały o nadchodzącym froncie, ochłodzeniu i sporych opadach śniegu. Do tej pory jakoś udawało nam się wmanewrować pomiędzy wcześniejsze opady (a i nawet burze, które przeszły nad doliną rzeki Inn trzeciego dnia).

W głowach zrodził się pomysł, by będąc już na miejscu, zwiedzić na „do widzenia” Innsbuck. Jednak rzutem na taśmę, postanowiliśmy po raz kolejny zaryzykować z pogodą i chcąc spróbować zdążyć przed opadami śniegu/deszczu, pojechaliśmy wczesnym rankiem do Kühtai – miejscowości położonej na wysokości 2020 m n.p.m., ale i co ważne – z całkiem ciekawym ośrodkiem narciarskim, dzięki któremu można było zarówno w górę, jak i w dół, poruszać się na nartach. Dało nam to możliwość w razie definitywnego załamania pogody,  względnie komfortowego zjazdu stokami narciarskimi do auta.

Za cel wycieczki wybraliśmy więc stosunkowo łatwo dostępny szczyt – Pirchkogel (2828 m n.p.m.). Jest to nietrudny wierzchołek położony 400 metrów powyżej górnych stacji narciarskich, a oferuje doskonałe widoki na Alpy Sztubajskie i dolinę rzeki Inn. Sporo osób zdobywa go pokonując pierwsze 400 metrów wspomagając się jednym z wyciągów (łącznie z parkingu jest ok. 820 metrów w górę, co wg opisów zajmuje ok. 2,5 – 3h). My jednak prawilnie – na skiturach – pokonaliśmy ten odcinek i kontynuowaliśmy podejście na szczyt.

Trasa podejścia, jak i zjazdu, faktycznie nie przedstawia większych trudności. Nagrodą tego dnia był chyba jeden z najlepszych zjazdów po świeżym śniegu oraz satysfakcja, że po raz kolejny udało nam się wbić w okno pogodowe (już w trakcie podejścia chmury zaczęły gęstnięć a i śnieg zaczął z nich prószyć). Finalnie udało się w całkiem dobrych warunkach dostać na sam dół.

Na podsumowanie tej krótkiej, ale jakże przyjemnej i co najważniejsze, udanej, tury podjechaliśmy na obiad (pizza bardzo smaczna!) do Cafe, Restaurant, Pizzeria Marmota w Gries im Sellrain, który to lokal oczywiście polecamy :).

 

Mamy nadzieję, że powyższa relacja dobrze oddaje klimat i charakter naszego wyjazdu. Bez wątpienia, mimo wielu na pierwszy rzut oka przeciwności, udało nam się bardzo przyjemnie spędzić czas na skiturach. Pomimo wielu ograniczeń, jakie postawił przed nami ten wyjazd, byliśmy w stanie dzięki bardzo elastycznemu planowaniu na bieżąco wybierać cele na poszczególne wycieczki. I może nie trafiliśmy na specjalnie dobre warunki śniegowo-pogodowe, ale te już zastane – wykorzystaliśmy chyba najlepiej jak się tylko dało :).

A na czym opieraliśmy się szukając pomysłów na każdy kolejny dzień? Oczywiście przed wyjazdem miałem przygotowaną pewną „paczkę” z wycieczkami, więc rejon działania był z grubsza ogarnięty. Na pewno pomocne były mapy KOMPASS, na których wytyczone są setki propozycji tras skiturowych. Ponadto w internecie jest kilka dobrych serwisów niemieckojęzycznych, z których można czerpać wiedzę na temat poszczególnych tras, np. bergfex, Outdooractive, alpenvereinaktiv (opisy, zdjęcia, mapy).

Dziękuję mojej Oli za codzienne wsparcie przy planowaniu tras i udział w całej wyprawie :* . 


Postaw kawę BeskidTrail!Podobał Ci się ten artykuł? Jeśli chcesz, by w przyszłości tak samo przyjemnie się je pisało, możesz postawić mi kawę :) » https://buycoffee.to/beskidtrail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *